
Plany planami, a życie życiem. Wysiedliśmy z helikoptera na małej polance. Poleciłem mojemu przewodnikowi, Le Duy Nhutowi, zresztą wspaniałemu chłopakowi o niesamowitej odwadze i umiejętności znalezienia się w każdej sytuacji, by odnalazł ścieżkę i poprowadził nas tamtędy. Po chwili zanurzyliśmy się w gąszcz... Gdyby nie fakt, że za każdym drzewem i krzakiem mogło czaić się śmiertelne niebezpieczeństwo, uznałbym, iż znaleźliśmy się w raju. Cudowna zieleń roślinności znakomicie harmonizowała z błękitem nieba, na którym koła zataczały ptaki. Szum wiatru, skrzypienie drzew, plusk bajecznie czystej wody... i odgłosy wystrzałów w oddali... Tak, szybko wróciliśmy na ziemię. W pewnym momencie przewodnik zatrzymał się. Kiedy zapytałem o przyczynę, wskazał mi ledwie widoczną linkę ukrytą w roślinności. Pułapka! To było coś dla mnie... Leżąc, ostrożnie rozbroiłem to paskudztwo i ruszyliśmy dalej. Le Duy Nhut prowadził nas powoli, ostrożnie wyszukując drogę, a my posuwaliśmy się po jego śladach. Próba zboczenia choćby na krok z drogi mogła zakończyć się śmiercią w wilczym dole, na jednym z zaostrzonych kawałków bambusa...
Nawet nie wiem, kiedy oberwałem... Nie zdążyłem zauważyć w porę VC, który zza wielkiego kamienia zaczął do nas strzelać... Na szczęście rana nie okazała się groźna i nasz medyk poradził sobie z nią błyskawicznie. Mogłem co prawda posłużyć się własnym opatrunkiem, ale skoro jest pod ręką sanitariusz... Wróg w tym przypadku nie okazał się poważnym przeciwnikiem, gdyż wystarczyło klika moich strzałów z Thompsona M1, co w połączeniu z siłą rażenia Remingtona 870, w którego był wyposażony Nhut, spowodowało, że ciała VC legły bez ruchu u naszych stóp. Przeszukałem szybko zwłoki, gdyż oprócz amunicji spodziewałem się tam znaleźć informacje, którymi mógłby interesować się wywiad. I nie myliłem się... Plany, mapy, jakieś koordynaty, czasem listy z domu, wszystko to mogło nam się przydać w dalszej walce...
|
|
Jednym z moich podstawowych obowiązków jako dowódcy naszego oddziału była konieczność informowania bazy za pomocą radia o postępach w patrolu. Jednakże czasami, w ferworze walki, zdarzało mi się o tym zapominać. Na szczęście nasz radiooperator skutecznie przypominał mi o obowiązku... A ponieważ sytuacja zmieniała się z każdą chwilą, dość często musiałem nawiązywać łączność z dowódcami, by przekazać wieści o zdarzeniach i odebrać nowe rozkazy.
Ktoś kiedyś powiedział, że im dalej w las, tym więcej drzew... W naszym przypadku należałoby raczej użyć określenia, że im dalej w las, tym więcej wrogów... Niektórzy, marnie uzbrojeni w przestarzałe karabinki Mosin-Nagant, sami leźli nam pod lufy i z tymi raczej nie było kłopotów. Inni, widać bardziej wyszkoleni i doświadczeni w bojach, prowadzili ogień ze swoich Ak-47 lub PPS-43, kryjąc się za krzakami lub głazami, czasem nawet wykonując wręcz akrobatyczne ewolucje, by uniknąć naszych kul. Ale i oni po chwili kończyli swój ziemski żywot... Wrogów sporo, a na amunicję należało uważać, gdyż chaotyczny ostrzał powodował, że mogła ona skończyć się błyskawicznie. Z drugiej strony, kiedy pewnego razu znalazłem się w sytuacji, iż zabrakło mi amunicji do karabinka i pozostał w ręku jedynie wierny M1911A1, podniosłem leżącą przy zwłokach VC pepeszę... i przekonałem się osobiście, jaka to dobra broń. Okrągły magazynek mieszczący 70 naboi pozwalał postawić taką ścianę ognia, że mysz się żywa przez nią nie przedarła. W późniejszych walkach strzelałem jeszcze z wielu karabinów. Ale czy to był M16, Winchester, ciężki M 60, Dragunov, Degtarev czy też może popularny AK-47, to pepeszkę będę wspominał z prawdziwym rozrzewnieniem... Piękna zabaweczka, choć śmiertelnie niebezpieczna w sprawnych rękach...
Barman... ty draniu... Wróćmy do opowiadania o patrolu w górskich kanionach. Po wielu walkach udało nam się wreszcie odnaleźć zagubioną w dżungli wioskę. I to w samą porę, gdyż jej mieszkańcy lada moment spodziewali się ataku żołnierzy Vietcongu. Gdy poprosili nas o pomoc, nie mogłem odmówić, mimo iż nasze siły nie były zbyt liczne. Na szczęście przeciwników nie był wielu więcej od nas i poradziliśmy sobie z nimi raz dwa. W chwili, gdy nadleciał wezwany przez radio Huey, ciała wrogów leżały dookoła wioski.

|
|





» |