GRY-Online.pl --> Archiwum Forum

Opowiadanie - Przeklęta Wyspa - mojego autorstwa - prosze czytać i oceniać

26.07.2009
21:48
[1]

Yerten [ Pretorianin ]

Opowiadanie - Przeklęta Wyspa - mojego autorstwa - prosze czytać i oceniać

Dzisiaj od rana się troszke sprężyłem i do 16.00 napisałem opowiadanie, które dedykuje Mr_Baggins, któryto mnie natknął do napisania czegos w takiej formie. Prosze przeczytać i ocenić.


"Przeklęta Wyspa"


Pomocy, ratujcie! – krzyczał młody marynarz spoglądając w górę. Znajdował się w wielkim dole, pułapce, sporządzonej przez tubylców. Młodzieniec grzązł w błocie wypełniającym głęboką dziurę, z której ścian wydostawały się korzenie, pędy i różniej wielkości kawałki skał.
- Pomocy – mężczyzna ponowił wezwanie, chodź sam ledwo wierzył, że ktoś mu pomoże w tej porośniętej wysokim, gęstym i jakże niebezpiecznym lasem. Słońce ociężale zachodziła, a małe skrawki nieba, które widział między koronami drzew, stawały się purpurowe. Nagle las jakby zaszeleścił, pierwszy raz, drugi, trzeci, młodzieniec usłyszał pierwsze ludzkie głosy, jego serce rozradowało się. Jeszcze nie wiedział w jak wielkim był wtedy błędzie sądząc, że nadeszła pomoc, lecz to nie była pomoc, wręcz przeciwnie. Głosy nasilały się, młodzieniec spostrzegł iż to nie są głosy ludzi z Kompani, czy górników.
- Hetena paka nana nun kin, hena hena! - krzyczał czarnoskóry tubylec, który właśnie stanął nad dołem. Marynarz przełknął ślinę, narastał w nim strach. Do stojącego nad nim wyspiarza dotarło kolejne kilka osób. Rozgorzała między nimi dyskusja, jednak uwięziony młodzieniec nie znający tutejszego języka nic nie rozumiał. Postanowił usiąść na kamieniu leżącym na dnie. Już nawet nie patrzył w górę na czarnoskórych wojowników. Mimo iż jak większość pracowników Kompani Handlowej nie wierzył w bogów, postanowił się pomodlić. Nie rozpoczął nawet dobrze, gdy usłyszał świst strzał i zobaczył ciało jednego z tubylców wpadające do otworu w którym był uwięziony, na górze rozgorzała walka, słychać było szczęk broni i krzyki rannych, nie trwało to długo. Szybko nastała cisza. Marynarz widząc że czarnoskóry wojownik, który go odwiedził nadal żyje, szybko wyjął z cholewy buta mały, marynarski kądziorek i wbił go w szyje czarnego mężczyzny.
- Halo, jest tu kto? – odezwały się głosy na górze
- Tu w dole, pomocy! – krzyknął szczęśliwy marynarz. Wzniósł wzrok i zobaczył kilku żołnierzy z Kompani. Jeden z nich rzucił mu linę. Młodzieniec szybko i zwinnie wspiął się na górę.
- Chłopie coś ty tu szukał? – spytał marynarza Yerten, wysoki, łysy mężczyzna z małą rudą bródką. Był on dowódcą obrony kopalni na wyspie.
- Miłościwy panie, ja do kopalni miałem iść z wiadomością, żeby przyspieszyć dostawę na statek.
- Rozumiem. Gordi!
- Tak jest – odpowiedział mały czarnowłosy chłopiec
- Idź do kopalni, powiedz zarządcy zmiany, żeby przygotował dostawę, jak wróce do obozu wyśle kilku robotników z eskortą by ją odebrali
- Tak jest – przytaknął i od razu ruszył biegiem po wąskiej ścieżce prowadzącej do kopalni
- A ty marynarzu
- Nie przedstawiłem się, przepraszam, jestem Barto starszy marynarz
- No więc starszy marynarzu idź na okręt i siedź tam, ja tu zarządzam jeśli kapitan chce coś załatwi niech załatwia to przeze mnie, zrozumiano? – zapytał poważnym głosen Yerten marszcząc delikatnie twarz
- Oczywiście, dziękuje za pomoc
- Idź już, Olik, Morta, Frasi!
- Tak jest! – odpowiedziało chórem trzech starszych już żołnierzy
- Głowy trupom poucinać, wrzucić do worka i do obozu, a resztę zwłok zrzućcie do dziury i spróbujcie ją jakoś przysypać, tędy będzie szła dostawa.
- Tak jest!
Yerten pochylił się nad jednym z ciał, był to stary, czarnoskóry tubylec. Jego ciało pokrywały białe namalowane znaki, kreski i symbole. Na piersi zaś leżał wisior zrobiony z kilkudziesięciu kłów jakiejś bestii. Łysy dowódca szybkim ruchem ręki zerwał go z szyi i włożył do skórzanej torby, którą miał przepasaną przez prawe ramię. Potem wstał, chwile się poprzyglądał na pobojowisko i na ludzi, które je sprzątają i ruszył w kierunku obozu. W czasie drogi dogonił go wracający już z kopalni Gordi
- Jak sytuacja w kopalni, wyrobią się? – spytał Yerten drapiąc się za uchem
- Jakoś dadzą radę – odpowiedział zdyszany chłopiec
- Dobrze, to dobrze
- Panie, mogę wyczyścic twoją szablę, cała okrwawiona
- Proszę – powiedział dowódca wyciągając zza pleców swoje lekko zakrzywione i czerwone od skrzepniętej krwi ostrze
- Bardzo mi się podoba – powiedział chłopiec trzymając w ręku pięknie wykończoną broń – Skąd ją masz panie?
- To długa historia, może kiedyś Ci opowiem – odpowiedział Yerten
Drzewa wokół drogi, która schodziła powoli w dół, rozrzedzały się, chwile potem przed ich oczami rozciągnął się malowniczy brzeg zatoczki z palmami, i złotą plażą. Słońce chowało się w głębiny morza na horyzoncie naprzeciw nim. Na plaży lekko po prawej wznosiło się obozowisko. W pierścieniu z palisady znajdowało się kilka drewnianych budynków przykrytych trzciną. Na placu przy bramie widać było ludzi krzątających się wokół namiotów i ognisk z których unosiły się kłęby dymu. W oddali na morzu kołysała się karawela kompani. Z brzegiem łączył ją długi pomost, przy brzegu opierający się na kilkudziesięciu palach wbitych w dno, dalej zaś w głąb morza spoczywał na czterech tratwach kołyszących się na spokojnej morskiej wodzie. W końcu dotarli do obozu, na głównym placu poczuli zapach smażonych ryb, które pieczono na kilku ogniskach dookoła. Po wąskich, drewnianych platformach przytwierdzonych do palisady chodziło kilku strażników. Zapalając pochodnie na blankach. Nadchodziła noc. Gordi zginął gdzieś wśród tłumu górników i robotników. Yerten zaś szedł główną ulicą prowadzącą od bramy do pomostu, tuż przed nim skręcił w lewo i wszedł do jednego z nielicznych budynków. Była to drewniana strażnica, z wbudowaną wysoką wieżą.
- Witaj – powitał Yertena sędziwy, siwy i brodaty żołnierz. Był to Ernest, kanclerz wyspy, zajmował się dostawami oraz zasobami obozu.
- Witaj – odpowiedział łysy dowódca
- Co się stało?
- To czarne plemię znowu atakuje, teraz wykopali pułapkę na drodze, dobrze że wpadł tam jakiś mierny marynarz a nie wół z dostawą.
- Uratowaliście go?
- Miał szczęście szczurek, okrążyli dół z nim i chyba chcieli wziąć go do niewoli albo zabić w tych swoich pogańskich rytuałach.
- Ilu?
- Ośmiu, nas było pięciu ale i tak ich rozgromiliśmy, chwalcie ludzie potęgę kuszy – uśmiechnął się dowódca
- To całe szczęście.
- Czemu nie rozpaliłeś latarni na wieży?
- Na bogów zapomniałem
- Nie mów „na bogów” przecież w żadnego nie wierzysz
- Ja wierze w prawo silniejszego i sprytniejszego
- Odłóż te papiery, weź pochodnie i chodź ze mną na wieże
- Rozkaz
Wyszli z głównej izby, do trochę mniejszej w której znajdowały się schody, po których dotarli na strop, wyżej trzeba było wspinać się po drabinie. Gdy dotarli już na szczyt Ernest począł dolewaj smoły do głębokiej mosiężnej misy, Yerten zaś podszedł do bambusowych blanek i spoglądał na obóz.
- Robi się tu coraz niebezpieczniej – powiedział
- Ja tam nic takiego nie zauważyłem
- Bo ty cały czas w tej izdebce siedzisz! – zdenerwował się delikatnie
- Też prawda, uważaj! – ostrzegł brodaty, po czym przyłożył pochodnie do smoły. Misa buchnęła tysiącem iskier, płomień rozpoczął oświetlać okolice wieży.
- Czarni coraz częściej atakują
- Czemu tu się dziwisz, odwiedziliśmy ich niezapowiedzianie, osiedliliśmy się, wybiliśmy kilku i grabimy bogactwa ich wyspy, ty byś się nie wkurwił?
- Prawda, ale przecież do tej pory było w miarę spokojnie.
- Górnicy mówią, że to przez tego młodego czarnucha, co go jakiś czas temu zabili marynarze, podobno to był pierworodny ich wodza
- Pieprzeni marynarze, zamiast siedzieć na statku to się pchają wszędzie. O! moi ludzie wrócili.
W kierunku wieży szło trzech mężczyzn. Z przodu szedł wysoki, długowłosy Morta ze swoją kuszą na plecach. Obok dumnie kroczył Frasi, dzierżąc w swoich dłoniach piękny, duży obosieczny miecz. Za nimi przemieszczał się powoli i ociężale Olik ciągnący lniany wór.
- Dół zasypany? – spytał z wieży Yerten
- Tak – odpowiedział dumnie Morta
- Wy zasypaliście, czy górnicy? – tu nastała cisza, którą przerwał cichutki głos Olika
- Górnicy
- O wy lenie, dostaniecie połowę żołdu w tym miesiącu
- Ale czemu? – spytał Frasi
- Górnicy mają wydobywać srebro a nie dołki kopać, jesteśmy spóźnieni z dostawami – trzech żołnierzy spuściło głowy i stało w ciszy – Macie w tym worku łby tych czarnuchów?
- Tak
- Dajcie Gordiemu, gdzieś tu musi być, niech porozwiesza po palisadzie. Odmaszerować!
- Krótko ich trzymasz – skomentował sprawę Ernest
- Musze, im dłuższy powrózek tym łatwiej go urwać
- Prawda
- Zabiliśmy dzisiaj jakiegoś ważniejszego człowieka z tego ich plemienia, miał ciało pomalowane na biało w jakieś wzory i symbole, na piersiach miał namalowane wielkie słońce. Zabrałem mu wisior, spodobał mi się – mówił Yerten wyciągając z torby zarekwirowany naszyjnik – szamański jak mniemam.
- Prawdopodobnie.
- Ty się zajmujesz kronikami, dokumentami i tym wszystkim, powiedz mi, ilu już ich zabiliśmy?
- Musiałbym zejść na dół do ksiąg
- Powiedz mniej więcej, Ty tu jesteś od początków obozu, ja dotarłem rok później, powiedz ilu?
- Będzie koło dziewięć dziesięciu
- A ilu naszych poległo?
- Przez te trzy lata będzie z trzydziestu paru żołnierzy, dwudziestu na samym początku jak nas zaatakowali, no i jeszcze kilku marynarzy, robotników i górników
- Muszą być silnym plemieniem
- Ty to powinieneś wiedzieć, przecież byłeś ostatnio w ich wiosce
- Nie byłem w wiosce tylko niedaleko, to jest na drugim końcu wyspy za wulkanem, ale nie wydawała się taka duża, domów kilkanaście, jeden duży, chyba świątynia i tyle, dookoła trochę pól uprawnych i zagród dla bydła. Dookoła dziurawy płot, bo palisadą tego nazwać nie można. Czemu nie możemy ich zaatakować?
- Tak zarządził baron von Ruther, złoża na wyspie są małe, niedługo się skończą, obliczyli je na cztery lata wydobywania, trzy już minęły, nie ma sensu, szkoda ludzi i pieniędzy.
- Hmm – zadumał się Yerten
- Panie, panie atakują! – krzyknął jeden ze zwiadowców biegnąc w kierunku wieży
- Co, kto?
- Czarnuchy, idą od południa, od klifu
- Ilu?
- Dużo
- Ogłoś alarm, już schodzę
- Tak jest
- Pierdoleni tubylcy, a chciałem się dzisiaj wyspać – powiedział do Ernesta, po czym zdjął z siebie torbę, rzucił na drewnianą podłogę wieży i zeskoczył na trzcinowy dach, potem niżej na kilka skrzyń i w końcu na ziemię. Biegł w stronę placu przy bramie, obok niego biegł dzielnie czarnowłosy chłopiec
- Każ Olikowi, by wziął dziesięciu ludzi, po dwóch na konia i niech jada do kopalni – rozkazał Yerten
- Tak jest – dzieciak przyspieszył i skręcił w boczną uliczkę do kantyny żołnierskiej. Yerten był już na placu, na którym panował wielki chaos. Robotnicy biegali w różne strony, ogniska buchały ogniem, woły w zagrodzie przy palisadzie gniewnie ryczały. Dowódca wspiął się po drabinie na bramę i spróbował coś zobaczyć. Od strony klifu słychać było dziwny dźwięk, były to pogańskie pieśni i ryki. Wróg zbliżał się coraz szybciej. Przez bramę przejeżdżało właśnie dziesięciu jeźdźców jadących na pomoc kopalni.
- Żołnierze! Zbiórka na dole pod bramą! – krzyczał Yerten, Gordi już się wspinał do niego po nowe rozkazy. – Gordi idź na statek, powiedz, żeby dali nam tylu marynarzy ilu mogą, i niech zrobią miejsce dla górników.
- Rozkaz
- Górnicy! Złóżcie namioty robotników, zgaście ogniska na placu, drewno usypcie w jeden wielki stos i możecie iść na statek. Robotnicy do strażnicy, tam dostaniecie broń. Mieczownicy, wy już jesteście gotowi, rozpalcie kilka ognisk przed palisadą, tylko szybko.
Łucznicy weźcie pochodnie i na palisadę. Dentri, karczmarzu, daj wszystkie kufle jakie masz i rozlej do nich smołę z beczek i daj łucznikom.
Wszyscy poczęli robić co im kazano. Górnicy w mgnieniu oka sprzątnęli namioty, pogasili ogniska i usypali duży stos na środku posprzątanego placu. Robotnicy pobiegli po broń. Piechota zapalała kolejno ogniska wokół palisady. Yerten zauważył Gordiego, biegnącego w jego kierunku, na drodze w kierunku statku było tłoczno więc chłopiec sprytnie po beczkach wskoczył na platformę przy palisadzie i biegł dalej robiąc częste uniki, by nie staranować łuczników. W końcu dobiegł do bramy.
- Panie, panie, kapitan nie wyśle ludzi na pomoc i nie chce przyjmować żadnych górników – powiedział zdyszany chłopiec.
- A to skurwysyn, Barto! – krzyknął do jednego z robotników na dole, podstaw mi tu szybko konia
- Tak jest! – usłyszał zachrypnięty głos robotnika
- A ty Gordi stój tu i obserwuj las, jak przekroczą strumień to bij w dzwon – Yerten wskazał na dwudziestocalowy dzwon wiszący na blankach bramy - Jak już rozpalą ogniska każ piechocie zapalić stos na placu i zamknąć bramę, ja zaraz wracam. – dowódca mrugnął do chłopca
- Tak jest! – dzieciak również mrugnął. Tymczasem Yerten zszedł z bramy i wskoczył na podstawionego gniadego rumaka i ruszył w kierunku pomostu. Jechał coraz szybciej sprytnie omijając górników idących w kierunku statku. Koń wskoczył na pomost i biegł dalej po drewnianym molo. Gdy skończyła się część przymocowana do dna koń zatrzymał się. Bał się wskoczyć na prowizoryczny most pontonowy.
- No dalej rumaku, proszę cię – mówił do konia głaskając jego grzywę – na trzy koniku, proszę. Raz! Dwa! – koń ruszył nagle, łysy jeździec ledwo się na nim utrzymał, zwierze galopowało coraz szybciej, minęli pierwszą tratwę, druga, trzecią, przy czwartej Yerten mocno pociągną za wodze i koń w ostatniej chwili zatrzymał się. Był już przy burcie, dowódca stanął na grzbiecie konia, podskoczył delikatnie i złapał się burty. Podciągną się delikatnie i już był na pokładzie.
- Ktoś ty? – odezwał się jeden z marynarzy będących na warcie.
- Yerten dowódca obrony wyspy, gdzie kapitan
- W swojej kajucie, za tamtym masztem – odpowiedział rudy pokładowy. Łysy wojownik szedł szybko, czas naglił, czarne plemię mogło w każdej chwili zaatakować. Podszedł do drzwi i z całej siły je otworzył, nie przewidział że stare zawiasy mogą pęknąć. Drzwi wpadły do wnętrza izby robiąc przy tym niesamowity huk. W futrynie stał łysy mężczyzna z szablą na plecach, a jego twarz okrywał mrok nocy.
- Kim jesteś bandyto?! – odezwał się zdenerwowany kapitan, był średniego wieku miał długie loki i czarną jak węgiel brodę.
- Yerten, obrona kopalni
- To ty, kiedy dostawa? Trochę się spóźnia, nie mogę więcej czekać, obiecałem wujowi, że będzie na czas.
- Gówno mnie obchodzi twoja dostawa, wyślij ludzi nam na pomoc i wpuść na pokład naszych górników – mówił zdenerwowanym głosem Yerten, co i rusz patrząc na dziwne stroje zarówno kapitana jak i dwóch innych mężczyzn będących w kajucie
- Gówno mnie obchodzą wasi górnicy, a moi marynarze śpią i budzić ich nie zamierzam, nie obchodzi mnie ani ta wyspa ani ludzie tu pracujący, będzie dostawa to się zastanowię czy pomóc – powiedział stanowczo kapitan
- Nie pomożecie?
- Nie – w tej chwili błyskawicznym ruchem Yerten wyjął szablę i ciął siedzącego kapitana poziomym ruchem w głowę. Przeciął skroń, z której sikała cała masa krwi. Kapitan nie żył. Dwóch mężczyzn stojących obok dobyło swoją broń, pierwszy w siwej peruce ruszył z lewej trzymając w dłoni marynarski kordelas. Yerten wyprowadził nisko atak chcąc zranić mężczyznę w nogi. Marynarz zablokował go sprytną fintą i przerzucił łysego wojownika przez ramię, ten jednak wylądował na nogach chodź stracił broń. Złapał wroga za szyje i starał się go przydusić, w tej chwili z drugiej strony szedł na niego drugi marynarz. Na domiar złego z brzegu dochodził głos dzwonu. Yerten dusząc jedną ręką pierwszego z napastników, druga wyjął sztylet i wbił mu w szyje, w tej chwili drugi z wrogów go zaatakował. Atak ten był tak przewidywalny, że łysy mężczyzna od razu go zablokował swoim sztyletem. Potem szybko się odwrócił. Napastnik znowu zaatakował, lecz dowódca zrobił unik, przykucnąl delikatnie i złapał leżącą na ziemi szable po czym od razu przebił brzuch atakującemu go po raz kolejny marynarzowi. Krew trysnęła, oczy napastnika zmętniały i po chwili martwe już ciało osunęło się na szable. Yerten wstał, wyjął z trupa poplamioną krwią głownie szabli, podszedł do stołu za którym siedział kapitan, zdjął z jego głowy kapelusz kapitański, po czym założył go na swoją łysinę. Sytuację tę obserwowało kilku marynarzy stojących w drzwiach.
- Na co się gapicie, teraz ja tu jestem kapitanem, Ty, gruby jak Cię zwą? – spytał nowy kapitan
- Horf
- Dobra Horf, weź ilu możesz marynarzy i zejdźcie na ląd
- Ale tam walka
- No właśnie po to macie tam iść, pozabijacie kilku czarnych i ot co macie robić.
- Tak jest – powiedział niechętnie Grubas
- A ty tam przy drzwiach, ty z długimi włosami, zejdź na pomost i każ górnikom wchodzić na pokład – powiedział dowódca, po czym wybiegł z kajuty, przeskoczył burtę i wskoczył na konia.
- Wio, na ląd – koń najwyraźniej zodważniał i ruszył galopem w kierunku obozowiska. Podróż nie trwała długo, Yerten szybko dotarł na ląd gdzie zeskoczył z konia i chwycił swoją szable. Pobiegł na plac. Tubylcy już zaatakowali. Wielu spośród łuczników na murach padło, lub zostało rannych. Czarni ludzie szturmowali bramę, próbując dostać się do środka. Muły stojące w zagrodzie szalały, czuły niebezpieczeństwo i były wyraźnie zdenerwowane. Samozwańczy kapitan podskoczył do kuźniczego pieca i wyjął z niego kawałek rozgrzanej do czerwoności stali.
- Z drogi, piechota, odejść od bramy, zablokujcie drogę na pomost, stójcie w dwuszeregu obok stosu. Gordi! Gordi!
- Jestem! krzyknął chłopiec zeskakując z bramy.
- Stań przy wejściu do zagrody, jak krzyknę to ją otworzysz.
- Rozkaz! – krzyknął ochoczo dzieciak. Yerten wskoczył na kilka skrzyń stojących obok zagrody, wskoczył do środka i gorącą stalą począł parzyć zwierzęta. W tym samym czasie tubylcy sforsowali bramę i wbiegali do środka.
- Otwieraj! – krzyknął. Chłopiec czym prędzej otworzył zagrodę, z której wybiegło siedem wściekłych wołów. Zwierzęta przestraszone ogniem ze stosu oświetlającego plac biegły w kierunku bramy tratując nadbiegających z przeciwka tubylców. Spod bramy dochodziły straszne jęki i krzyki rannych. W tej samej chwili wyspa usłyszała jeszcze jeden przeraźliwy dźwięk. Był to krzyk Gordiego, którego strzała trafiła w plecy i przebiła jego ciało na wylot wychodząc w lewej piersi. Yerten rzucił się na pomoc. Biegł, a w tle do ataku na tubylców biegła piechota i marynarze, którzy właśnie przybyli z okrętu. W końcu dotarł do małego, podniósł go i wyciągnął strzałę, ból opanował chłopca, jego oczy poczerwieniały.
- Jebane czarr.. – wykrzyknął po czym krew wypłynęła mu z ust. Dookoła trwała prawdziwa rzeź, zaś dowódca jednej ze stron nie chciał w tej chwili walczyć, chodź był w centrum. Przykucał w błocie, podtrzymując martwe ciało chłopca, który był jego najlepszym kompanem. Nie przejmował go szczęk broni, świst strzał, przykucał dalej, popatrzył chwile na chłopca brudną od krwi ręką zamknął na zawsze oczy dzieciaka. Położył go, na ziemi, dłońmi zakrył twarz, brudząc ją krwią chłopca. Po chwili wstał wściekły, chwycił szable i rozpoczął szarże na wroga. Pierwszego ciął w bok, z drugim wymienił kilka ciosów i wbił mu szable w gardło. Krew tryskała na wszystkie strony. Sytuacja nie była ciekawa, czarni oczyścili całą palisadę z łuczników. Na placu trwała zażarta walka. Yerten był już poza bramą w samym wirze walki. Ciął, blokował, kopał, bił wszystkich dookoła. Czarni zaczęli się powoli wykruszać. Ernest wyprowadził piętnastu ludzi przez może na brzeg poza palisadą i zaatakował wrogów z flanki. W szeregach wroga nastało zamieszanie, niektórzy z tubylczych wojowników zaczęli uciekać. Łysy wojownik zobaczył w tłumie wrogów jednego charakterystycznego. Był to wysoki sędziwy człowiek z biała brodą, jego twarz była pomalowana białą farbą, na głowie miał różnokolorowy pióropusz i złotą obręcz – to musi być król – pomyślał Yerten i od razu rzucił się w jego kierunku. Za późno, całe wojsko tubylcze postanowiło uciekać, w chaosie zgubił z oczu tubylczego wodza. Piechota i marynarze rozpoczęli pogoń, jednak nie trwała ona długo, po wejściu w puszcze całe wrogie wojsko jakby rozpłynęło się. Dowódca, Ernest oraz reszta załogi obozu wracała szczęśliwa ze swojego zwycięstwa. Jednak dla łysego wojownika, ta wygrana nie była satysfakcjonująca, poległ jego mały przyjaciel, najbardziej oddany z jego ludzi. Rozkazał położyć jego ciało na szczycie stosu i spalić. Wraz z Ernestem przyglądał się jak płonie. Reszta żołnierzy znosiła rannych do kantyny, a trupy wynosiła przed bramę gdzie układano nowy większy stos dla poległych. Wszyscy zajęli się sprzątaniem po bitwie, tylko jeden Yerten stał ciągle patrząc w ogień stosu na którym jeszcze niedawno leżało ciało Gordiego. Do obozu wjechały trzy konie, na dwóch z nich siedziały w siodłach zwłoki Olika i Frasiego. Morta jeszcze żył, chodź miał w swoim ciele kilka strzał, osunął się z konia u stóp swojego dowódcy
- Nie odeszli, są w lesie – powiedział ostatkiem sił i umarł, w tej chwili cała załoga obozu usłyszała dziwny dźwięk, świst jakby narastający.
- Uciekać pod dach! Strzelają! – Krzyknął Yerten biegnąc do kuźni. Niebo olśniła fala płonących strzał, były ich dziesiątki a nawet setki. Święciły się na ciemnym niebie niczym gwiazdy, a niczym świetliki leciały w dół. W końcu dotarły do celu. Dachy się zapaliły, kilku rannych pożegnało się z życiem, jeden z koni, który przywiózł Morta dostał strzałą w zad i upadł, dobiły go kolejne strzały. Ognisty deszcz trwał kilka chwil potem zrobiło się cicho.
- Wszyscy do gaszenia pożarów – zawołał Ernest. Gaszenie i sprzątanie trwało jeszcze kilka godzin.



==O==

- Ile wołów wróciło? – spytał Ernest
- Co?
- Yerten co Ci?
- Ten mały szkoda mi dzieciaka
- Fakt szkoda, odważne dziecko było
- Żal mi go
- Mi też, ale już przestań o tym myśleć, to ile wróciło tych wołów?
- Cztery
- Mało, ale dobre i tyle, co z tym okrętem?
- No właśnie, załadujemy go i ty obejmiesz tam dowództwo, statek ma płynąć do Wizgardu, powinien już wypływać.
- Ale czemu ja?
- Jesteś starszy i mądrzejszy, no i twoja siwa broda pasuje do kapitańskiej czapki – zaśmiał się Yerten.
-No niech będzie.
- Ilu mamy ludzi?
- Dwunastu pieszych, siedmiu łuczników, dwóch kuszników, piętnastu robotników, siedmiu rannych i marynarze
- Wezmę wszystkich pieszych, strzelców i dziesięciu robotników i dziesięciu marynarzy, wydaj rozkazy by stawili się na placu w południe
- Tak jest – Ernest wyszedł ze strażnicy i rozpoczął zbierać ludzi, a tymczasem Yerten zrobił sobie drzemkę.

==O==

- Wstawaj już południe – budził Yertena Ernest
- Już wstaje, wszyscy gotowi?
- Tak – odpowiedział zachrypniętym głosem kanclerz obozowy. Yerten wstał z łóżka, wziął szable i sztylet i wyszedł ze strażnicy. Szedł powoli wzdłuż ulicy, po prawej mijał okopcony budynek kuchni obozowej i kuźni, po lewej zaś przypalone kwatery piechoty i zbrojownie z całkiem spalonym dachem, tylko kantyna jakoś wytrzymała pożar. Magazyn i stajnie podzieliły los zbrojowni i były teraz bez dachu. Spichlerza nie było prawie wcale, dobrze, że robotnicy wynieśli z niego zapasy jedzenia. Na środku placu stała duża kupa spalonych belek, desek i trzciny. Przypalone były także niektóre z namiotów. Yerten wspiął się na bramę i wydał rozkazy, po chwili cała brygada opuściła obóz. Na samym początku jechał Yerten na jedynym koniu jaki był w obozie, tym samym, który go zawiózł na statek. Zaraz za nim szła piechota, potem kolejno woły i robotnicy, marynarze i strzelcy. Ścieżka była wąska i kręta. Dookoła była dzika i niedostępna puszcza, doszli już właśnie do miejsca gdzie dzień wcześniej znaleźni marynarza. Yerten przystanął.
- Robotnicy, woły i marynarze do kopalni, to już niedaleko, reszta za mną, zrobimy małą wizytę tubylcom – Dowódca zszedł z konia, oddał go robotnikom, a sam z resztą wojska ruszył w głąb lasu wysiekając szablą droga dla siebie i towarzyszy, szli już pół dnia w tym czasie wspięli się na wysokie porośnięte drzewami wzniesienie, i tam właśnie las stawał się coraz rzadszy. W końcu wyszli niego całkowicie, okazało się, że znajdują się na skalnym zboczu wulkanu z drugiej strony wyspy. Słonca powoli chyliło się ku zachodowi. Wioska tubylców była już niedaleko. Z jednej strony okalały ją bagna, z innej pola a z jeszcze innej lasy i zbocze wulkanu.
- Zaatakujemy z bagien – powiedział Yerten i ruszył w dalszą drogę, zeszli lasem w dół, potem weszli w bagna i szli dalej. Gdy byli już przy obozie nastała noc. Łysy wojownik przegrupował swoich ludzi, tak, że jedna grupa miała atakować z lewej flanki, a on, z druga grupą z prawej flanki. Wolnym, cichym krokiem zbliżali się do osady, przodem szedł Yerten, gdy był już przy samych domach wydał okrzyk ataku z bagien wybiegło kilkunastu wojowników, krzycząc i niszcząc wszystko na swojej drodze.
- Co jest! – krzyknął Yerten –Cisza! – żołnierze uspokoili się. W wiosce mimo zapalonych ognisk i pochodni nie było nikogo.
- Gdzie są wszyscy – wyrwał się któryś z żołnierzy
- No właśnie – odpowiedział dowódca – rozdzielcie się i sprawdźcie dokładnie całą wioskę. Ludzie rozeszli się przeszukując wszystkie chaty i budynki. Łysy kapitan usiadł na kawałku drewna na środku wioski i myślał o tym o co w tym wszystkim chodzi. Nagle podbiegł do niego jeden z żołnierzy
- Panie tam w zboczu góry jest jaskinia, dochodzą stamtąd dziwne dźwięki.
- Gdzie to jest?
- Tam za tą świątynia – pokazał palcem żołnierz
- Zwołaj wszystkich, pójdziemy to zobaczyć – po kilku chwilach stawił się komplet ludzi, żołnierz który odkrył jaskinie szedł pierwszy prowadząc oddział. Przeszli obok kamiennej świątyni pokrytej liści palm, minęli kilka drzew, mały staw i już byli u wejścia do jamy. Żołnierz miał racje, z wnętrza dochodziły dziwne dźwięki i odgłosy. Yerten poszedł przodem sprawdzić co się tam dzieje. Korytarz skalny był oświetlony kilkoma pochodniami, w jaskini było wilgotno, więc łysy mężczyzna musiał wolno prowadzić swój oddział. Głosy nasilały się, a korytarz w jaskini zakręcał. Mężczyzna delikatnie się wychylił, zobaczyć co jest za zakrętem. Dał znać by żołnierze szli dalej i tak wszyscy znaleźli się w wielkim podziemnym pomieszczeniu. W środku była wielka głęboka dziura z której dochodziło światło i dźwięki. Yerten podszedł bliżej, przykucnął i wysunął delikatnie głowę. Na dnie odbywało się jakieś pogańskie nabożeństwa. Dowódca odwrócił głowę i dał znak zniecierpliwionym żołnierza by byli cicho, sam powrotem spojrzał się w dół. Na środku stał kamienny ołtarz, na którym leża zabity wół. Dookoła niego stało czterech mężczyzn, był wśród nich też wódz, który dowodził podczas ataku na ich obozowisko. Dookoła ołtarza na ziemi siedzieli pozostali tubylcy. Yerten szybko policzył, że jest tam około stu pięćdziesięciu mieszkańców i gromadka małych dzieci. Łysy oficer dał znać swoim żołnierzom, że mogą się zbliżyć, byle cicho. Żołnierze otoczyli go. Pogański rytuał stawał się coraz głośniejszy. Żołnierze zobaczyli jak znad ciała woła unosił się żółty dym, początkowo unosił się prosto, potem począł skręcać się w spirale, dym stał purpurowy. Szamani i wódz śpiewali dziwną pieśń, której powtarzający się fragment śpiewali także zgromadzeni ludzie. Z dymu uformowała się postać mężczyzny. Żołnierzy ogarną strach. Yerten ciekawy jak to się skończył dał rozkaz by zostali. Patrzył uważnie jak przywołany duch tańczy wodza.
- Musi umrzeć – oficer mruknął pod nosem. Słowa te usłyszał przykucający obok kusznik, który naładował swoją broń, nacelował ją na wroga i nikomu nic nie mówiąc strzelił. Bełt zaświstał i trafił wodza w głowę wbijając się w oczodół.
- Coś ty zrobił – wyszeptał zdenerwowany Yerten
- Panie, sam chciałeś żeby zginął
- Ale nie musiał ginąc teraz – powiedział, po czym odwrócił się i znów spojrzał w dół, szamani podbiegli do ciała wodza, nie żył. Spojrzeli w górę i zobaczyli głowy żołnierzy oglądających ich rytuały. Dymny duch w jednej chwili wszedł w ciało zabitego. Wódz otworzył zdrowe prawe oko, wstał i wyjął bełt z lewego. Potem spojrzał w górę, krzyknął coś i za chwile wszyscy zgromadzeni biegli w ich kierunki po wykutych w ścianach jamy schodach. Żołnierze byli przerażeni.
- Uciekamy! – krzyknął oficer i rozpoczął bieg wraz ze swoim oddziałem. Szybko wybiegli ze świątyni po drodze w wiosce żołnierz podpalili pochodniami kilka chat i uciekali dalej. Piersi z uczestników pogoni wybiegali właśnie z jaskini.
- Tędy! – krzyknął Yerten pokazując na pola uprawne. Oddział ruszył niszcząc rządki warzyw i gniotąc zasiane zboże. Wbiegli do lasu, gdzie po kliku chwilach zgubili pogoń
- Idziemy do kopalni – wydał rozkaz Yerten. Szli całą noc przez nieznany obszar puszczy. Nad ranem trafili na ścieżkę do kopalni. Tempo marszu spadło, wszyscy byli bardzo zmęczeni. Postanowili odpocząć. Trafili idealnie, właśnie do obozu wyruszał z kopalni konwój ze srebrem. Łysy oficer zatrzymał robotników i woły. Postanowił przegrupować ludzi. Zostawił ze sobą trzech najmężniejszych, w tym kusznika, który trafił tubylczego wodza. Reszta wojowników, miała eskortować konwój. Grupy rozdzieliły się. Yerten wraz z trójką ludzi udał się truchtem do kopalni by ewakuować górników i ochronę kopalni. Na miejsce dotarł za późno, tubylcy właśnie atakowali kopalnie. Było ich kilkudziesięciu, uzbrojonych w włócznie i łuki, był wśród nich także ranny wódz, wyglądał okropnie, z lewego okna spływały strużki krwi. Wskazał ręką na wejście do kopalni i wraz ze swoimi wojownikami wszedł splądrować jej wnętrze. Pozostawił jednak dwóch wojowników na strazy przy wejściu. Yerten zawołał do siebie ludzi i wyjął ze swojej torby dwa małe skórzane worki wypełnione czymś po brzegi. Z każdego z woreczków wychodził nasączony smoła sznurek.
- Dronfald – wskazał na krótko ostrzyżonego wysokiego żołnierza – masz tu worek, gdy kusznicy zastrzelą strażników, ty podbiegnij do lewej kolumny w podtrzymującej strop i wetknij to między nią a skałami, jak najwyżej dasz rade i na mój znak podpal pochodnią strażnika, ja zrobię to samo z drugiej strony,
- Rozkaz
- Wy dwaj – wskazał na kuszników – wycelujcie dobrze, nie możecie chybić, gotowi?
- Tak jest
- No to strzelajcie – dwa bełty wyleciały z środka zarośli i trafiły w gardła dwóch strażników – idealnie, teraz my – powiedział. Wybiegł wraz z Dronfaldem z zarośli, pochwycił pochodnie i szybko wetknął woreczek w przestrzeń miedzy kolumną a skałami tuż pod stropem. Z wnętrza kopalni słychać było ludzi wołających pomocy, był bezradny, nie mógł im pomóc. Dał znak Drofaldowi, który właśnie skończył wciskać woreczek w małą szczelinę. Obaj zapalili sznureczek prawie jednocześnie po czym uciekli ścieżką. Zauważyli ich z wnętrza było słychać odgłosy tubylców biegnących w ich kierunki, jeden z nich wyjął łuk i strzelił. Pech chciał trafił Drofalda. Yerten uciekał dalej, nagle usłyszał wielki huk, wejście do kopalni wybuchło. W okolicy uniosła się chmura pyłu i kurzu. Oficer zauważył, że już nikt go nie goni, wrócił po swojego mieczownika, niestety, Drofald już nie żył. Pochylił się nad jego ciałem. Zawołał kuszników siedzących w ukryciu i kazał im zanieść zwłoki do obozu. Gdy dotarli było już południe, w obozowisku panował zamęt, wszyscy pakowali co mogli na statek, nikt nawet nie zauważył powrotu dowódcy. Rozkazał robotnikom wykopać dół i pogrzebać Drofald. Sam zaś udał się do strażnicy.
- Wróciłeś! – krzyknął uradowany Ernest
- Czemu miałbym nie wrócić? – spytał
- Wszystko mi opowiedzieli, mówili, że poszliście do kopalni, martwiłem się, że mogą Was zaatakować
- No i zaatakowali
- Jak to?
- Przyszli zabić górników i zniszczyć kopalnie, jak weszli do środka zniszczyliśmy wejście
- Jak?
- Prochem ze statku, zapewne się nie wydostają, ale i tak musimy się stąd wynosić.
- Dlaczego jesteś taki zdenerwowany, czego się boisz?
- Widziałem tu czarną magie, kto wie co jeszcze może nas tu spotkać
- Gdzie? Kiedy? Opowiedz
- Jak będziemy już na statku – odpowiedział po czy zaczął pakować swoje rzeczy, nie miał ich zbyt wiele wszystko skrzętnie wpakował do swojej skórzanej torby.
Załadunek statku trwał kolejne pół dnia, gdy wypływali słońce właśnie zachodziło, na pokładzie cała załoga, górnicy żołnierze i robotnicy ochoczo pili piwo z beczek znalezionych w ładowni. Ernest i Yerten stali na podwyższonej rufie statku i podziwiali oświetlaną zachodzącym słońcem wyspę.
- Piękna wyspa – powiedział Ernest – lubiłem to miejsce
- A je nie – przerwał mu Yerten, który właśnie podszedł do bocznej burty, ze skórzanej torby wyjął szamański wisior i wrzucił go do wody
- Przeklęta wyspa – odrzekł.


© 2000-2024 GRY-OnLine S.A.