GRY-Online.pl --> Archiwum Forum

Dreamcatcher - S. King

23.08.2001
00:08
[1]

Prestidigitator [ Konsul ]

Dreamcatcher - S. King

Szczerze mówiąc myślałem, że King już niczym mnie nie zaskoczy, a jego nowe powieści będą niewiele różniły się od swych poprzedniczek. Moje obawy pogłębiły się gdy dowiedziałem się, że Dreamcatcher ma traktować o przybyszach z innej planety (bynajmniej nie dlatego, że King pisał o tym wcześniej ale dlatego, że jestem sceptycznie nastawiony do takich rzeczy).
Jednak po przeczytaniu jego ostatniej powieści muszę powiedzieć, że ten gość jest po pierwsze chory :-), po drugie jego wyobraźnia nie zna granic, a po trzecie pisze rewelacyjnie!.Takich pomysłów jakie są w tej książce nie mógł wymyśleć żaden człowiek normalny i zdrowy psychicznie :-).
Pierwszą połowę książki czyta się z zapartym tchem (trzeba uważać żeby się nie udusić), druga jest już w dawnym stylu Kinga i nieco bardziej "liniowa" (co nie znaczy, że gorsza) czyli wszystko zmierza do ostatecznej sceny finałowej.
Zaczyna się jak zwykle niewinnie: 4 przyjaciół zaszywa się w domku w lasach stanu Maine na coroczne tygodniowe polowanie. Jeden z nich siedząc na ambonie napotyka na myśliwego, którego prawie zabija myśląc, że to jelen (później bedzie żałował, że tego nie zrobił). Gdy przyprowadza go do domku okazuje się, że nowy znajomy zgubił się w lesie i co gorsza... straszliwie beka i puszcza wiatry :-))), a zapach jaki się przy tym wydobywa jest bardzo dziwny... tak dziwny jak wydarzenia, które potem następują. Nie będę zdradzał więcej bo naprawdę warto ksiązkę przeczytać i gorąco do tego namawiam, a jeżeli już ktoś to zrobił to oczywiście chętnie poznam opinię na ten temat.

23.08.2001
01:47
smile
[2]

Kacperczak [ ]

mmm, zaraz sprawdze - właśnie się downloaduje :)) fajna rzecz, to całe KaZA - gdyby nie to że instaluje całą górę spywaru byłoby po prostu idealne :) wiem, jestem fstrentny ksionżkowy pirat ;(

23.08.2001
10:32
[3]

Prestidigitator [ Konsul ]

Nieładnie, nieładnie :). Mimo wszystko jednak wolę czytać książki papierowe bo przy monitorze męczę sie już po kilku stronach (chyba, że drukujesz). Zresztą to jest bez sensu, trzeba po 24 godzinach kasować ;-).

23.08.2001
13:41
smile
[4]

Kacperczak [ ]

już wydrukowałem. i nie zamierzam kasować ;P - chyba że natknę się w empiku na jakiegoś taniego paperbacka :)

23.08.2001
13:45
[5]

_yazz_aka_maish [ Generaďż˝ ]

Kacperczak rozumiem, że raczej nie było zlokalizowane....?

23.08.2001
14:15
smile
[6]

Kacperczak [ ]

w necie raczej ciężko znaleźć cokolwiek po polsku - poza fantastami publikującymi czasami w necie (Dukajem, Ziemiańskim, Ziemkiewiczem, Dębskim itd.) paroma opowiadaniami Sapka, paroma klasykami Lema, Gretkowską, (! :> ) nie widziałem nic ciekawego...

27.11.2001
23:18
[7]

Prestidigitator [ Konsul ]

Dla tych co jeszcze nie czytali. Juz jest profesjonalna polska wersja jezykowa (co prawda nie czytalem ale tlum. Arkadiusz Nakoniecznik wiec raczej jest profesjonalna), w ksiegarniach po 39 PLN, w pewnym slepie internetowym 30 PLN. Warto.

27.11.2001
23:31
[8]

mały_miś [ MIŚtyczna MIŚtyfikacja ]

Serio? Ostatnio patrzyłem w empiku za nowościami Kinga (w cichej nadziei, że wlasnie Dreamcatchera tam znajde), ale nic nie było prócz Pamietnika rzemieślnika (swoją drogą chetnie bym ją "zjadł", ale kasy akurat brak :'-((( ) Ile stron ma Dreamcatcher?

28.11.2001
00:17
[9]

Prestidigitator [ Konsul ]

Ma dokładnie 616 stron. Polski tytul "Lowca snow".

28.11.2001
00:21
smile
[10]

Kacperczak [ ]

jeśli to A. Nakoniecznik to można być pewnym doskonałego tłumaczenia :) jutro pędzę do empiku :)

28.11.2001
12:04
[11]

mały_miś [ MIŚtyczna MIŚtyfikacja ]

Predigistitator ---> a w jakim to sdklepie 30??? (to nie reklama, tylko info;)

28.11.2001
12:05
[12]

mały_miś [ MIŚtyczna MIŚtyfikacja ]

heh, tak jak myslalem - merlin :)

28.11.2001
12:11
smile
[13]

mały_miś [ MIŚtyczna MIŚtyfikacja ]

FRAGMENT KSIĄŻKI Stephen King Łowca snów Wydawca: Prószyński i S-ka ISBN: 83-7337-025- -------------------------------------------------------------------------------- SSDD Zrobiła się z tego ich dewiza, chociaż Jonesy nijak nie mógł sobie przypomnieć, który z nich to wymyślił. Płać i płacz było jego, A niech mnie Freddy przeleci i kilka innych, jeszcze bardziej soczystych powiedzonek pochodziło od Beavera, Henry nauczył ich Co ma wrócić, zawsze wraca - już wtedy uwielbiał takie bzdury trącące mocno filozofią zen. Ale co z SSDD? Kto to spłodził? Nieważne. Liczyło się tylko to, że w pierwszą połowę wierzyli wtedy, kiedy było ich czterech, w całość wówczas, kiedy było ich pięciu, a w drugą połowę wtedy, kiedy znowu było ich czterech. Gdy znów byli we czwórkę, dni stały się mroczniejsze, bardziej takie w stylu A niech mnie Freddy przeleci. Zdawali sobie z tego sprawę, lecz nie mieli pojęcia, dlaczego tak się dzieje. Wiedzieli, że coś jest z nimi nie w porządku albo że przynajmniej coś się zmieniło, ale nie wiedzieli co. Zdawali sobie sprawę, że wpadli w pułapkę, lecz nie zorientowali się, jak do tego doszło. A to wszystko na długo przed światłami na niebie, przed McCarthym i Becky Shue. SSDD: Czasem wystarczy tylko coś powiedzieć, a czasem wierzysz już tylko w ciemność. I jak wtedy dasz sobie radę? 1988: nawet Beavera coś gryzie. W twierdzeniu, że małżeństwo Beavera nie układało się najlepiej, było tyle samo prawdy co w informacji, że start "Challengera" trochę się nie udał. Joe "Beaver" Clarendon i Laurie Sue Kenopensky wytrzymali ze sobą osiem miesięcy, a potem: pierdut, wszystko się sypie, niech mi ktoś pomoże posprzątać, do cholery. Beaver to w gruncie rzeczy pogodny i zadowolony z życia chłopak, każdy z jego kumpli wam to powie, ale teraz nadeszły dla niego ciężkie czasy. W ogóle nie widuje się z przyjaciółmi (to znaczy z tymi, których uważa za prawdziwych przyjaciół), jeśli nie liczyć tego jednego jedynego tygodnia w listopadzie, kiedy spotykają się co roku. Minionego listopada jeszcze jakoś wytrzymywał z Laurie Sue - ledwo, ledwo, ale jednak. Teraz spędza dużo czasu (stanowczo zbyt wiele, nawet on zdaje sobie z tego sprawę) w barach w rejonie Starego Portu w Portland. The Porthole, The Seaman's Club, The Free Street Pub! Za dużo pije, za dużo pali, rankiem zazwyczaj nie może patrzeć na swoje odbicie w lustrze: otoczone czerwonymi obwódkami oczy uciekają w bok, a przez głowę zaś przebiega myśl: Muszę przestać tam chodzić. Jak tak dalej pójdzie, będę miał ten sam problem co Pete. Święty Jezu na bananie. Nie zaglądaj do knajp, nie imprezuj, świetny pomysł, a zaraz potem znów się tam melduje, czołem wszystkim i jak się macie. W ten czwartek wylądował w The Free Street, piwo w ręce, skręt w kieszeni, z szafy grającej płynie jakiś stary instrumentalny kawałek, coś jakby The Ventures. Beaver nie może sobie przypomnieć tytułu, bo to był przebój jeszcze sprzed jego czasów, ale zna go dobrze, po rozwodzie słucha prawie wyłącznie stacji radiowych nadających starocie. Starocie działają kojąco, a te wszystkie nowości Laurie Sue słuchała nowości i znała wszystkie aktualne przeboje, ale Beavera zupełnie to nie kręci. W lokalu jest prawie pusto: kilku facetów przy barze i kilku przy stole bilardowym w głębi, Beaver z paroma kolesiami przy stoliku. űłopią piwo beczkowe i rżną w karty, żeby ustalić, kto płaci za kolejkę. Cholera, co to za utwór z tymi gitarami? "Out of Limits"? "Telstar"? Nie, w "Telstar" jest jeszcze syntezator, a tu go nie ma. Zresztą, co to kogo obchodzi? Tamci opowiadają o Jacksonie Brownie, który zeszłego wieczoru występował w Civic Center i dał koncert ekstra, jeśli wierzyć George'owi Pelsenowi, który tam był. -Powiem wam, co jeszcze było ekstra - mówi George, spoglądając na nich znacząco, po czym unosi głowę i pokazuje czerwony ślad z boku szyi. - Wiecie, co to jest? -Całus? - rzuca niepewnie Kent Astor. -No pewnie, że całus! - odpowiada z dumą George. - Po koncercie poszliśmy z chłopakami pod wyjście dla artystów, żeby załapać się na autograf Jacksona albo, bo ja wiem, Davida Lindleya. Niezły jest. Kent i Sean Robideau zgadzają się, że Lindley jest niezły - na pewno żaden z niego bóg gitary, o nie (bogiem gitary jest Mark Knopfler z Dire Straits i Angus Young z AC/DC, i, oczywiście, Clapton), ale całkiem w porządku. Ma świetne solówki, no i włosy ekstra, aż do ramion. Beaver nie uczestniczy w dyskusji. Pragnie wyrwać się stąd, uciec z tej beznadziejnej knajpy, zaczerpnąć świeżego powietrza. Wie, do czego zmierza George, i wie, że to wszystko kłamstwo. Ona wcale nie nazywała się Chantay, nawet nie wiesz, jak miała naprawdę na imię, minęła cię tak, jakby wcale cię tam nie było, zresztą kim byłbyś dla takiej dziewczyny jak ona, jeszcze jednym długowłosym robolem w jeszcze jednym robolowym mieście w Nowej Anglii, wsiadła do autokaru razem z zespołem i odjechała z twojego życia. Z pieprzonego beznadziejnego życia. Teraz leci właśnie muzyka Chantays, tak się nazywa ta grupa, to nie MaróKets ani BaróKays, tylko Chantays, to "Pipeline" w wykonaniu Chantays, a ten ślad na twojej szyi to nie całus, tylko po prostu zaciąłeś się przy goleniu. Myśli te przemykają mu przez głowę, a potem słyszy płacz. Nie w The Free Street, tylko w swojej głowie. Ten płacz co prawda dawno już umilkł, ale pozostawił po sobie mnóstwo rozsypanego szkła, mnóstwo cholernie ostrych kawałków szkła, i niech, niech, niech mnie Freddy przeleci, niech on wreszcie przestanie płakać. To dzięki mnie przestał płakać, myśli Beaver. To dzięki mnie. Ja go uspokoiłem. Objąłem go i zaśpiewałem. Tymczasem George Pelsen opowiada, jak to drzwi dla artystów wreszcie się otworzyły, ale wcale nie wyszedł z nich Jackson Browne ani nie David Lindle, tylko trzyosobowy dziewczęcy chórek: Randi, Susi i Chantay, wszystkie niesamowite laseczki, wszystkie takie wysokie i apetyczne. -Kurde! - mówi Sean, przewracając oczami. Jest niskim pulchnym człowieczkiem, którego seksualne podboje polegają na niezbyt częstych wyprawach do Bostonu, gdzie pożera wzrokiem striptizerki w Foxy Lady i rozebrane kelnerki w Hooters. - Kurde, mówię wam, ta Chantay! Porusza ręką, jakby się masturbował. Przynajmniej teraz wygląda jak prawdziwy fachowiec, myśli Beaver. -No więc zagadałem do nich! a najbardziej do Chantay! i zapytałem, czy nie chciałaby skosztować nocnego życia w Portland. Potem! Beaver wyjmuje z kieszeni wykałaczkę, wsuwa ją do ust, wyłącza fonię. Liczy się tylko wykałaczka. Nie piwo przed nim na stoliku, nie skręt w kieszeni, a już na pewno nie bredzenie George'a Pelsena o tym, jak to razem z mityczną Chantay władował się na tył swojego pikapu, dzięki Bogu, że miał tam koc; kiedy mój wóz się kołysze, zupełnie nic nie słyszę. Pić na wodę, myśli Beaver i nagle ogarnia go rozpaczliwa depresja, jeszcze głębsza niż wtedy, kiedy Laurie Sue spakowała rzeczy i wyniosła się do matki. To zupełnie do niego niepodobne. Nagle ogarnia go straszliwe pragnienie, żeby jak najprędzej stąd wyjść, napełnić płuca chłodnym morskim powietrzem i poszukać budki telefonicznej. Chce jak najszybciej zadzwonić do Jonesy'ego albo Henry'ego, wszystko jedno do którego, i powiedzieć: "Hej, co słychać?", a wtedy któryś z nich odpowie: "Wiesz jak jest, Beaver: SSDD, tu się nie gra, tu się nie hałasuje". Wstaje z miejsca. -Ej, co jest? - pyta George. Beaver chodził z nim do Westbrook Junior College, i wtedy George wydawał się całkiem w porządku, ale to było cholernie dawno temu. - Dokąd? -Odlać się - mówi Beaver, przesuwając wykałaczkę z jednego kącika ust w drugi. -No to się lepiej pośpiesz, bo zaraz będzie najlepsze. Majtki bez krocza, przemyka Beaverowi przez głowę. Kurde, dzisiaj to dziwne uczucie jest wyjątkowo silne, może to przez ciśnienie albo co. -Kiedy podniosłem jej spódniczkę! - zaczyna George przyciszonym głosem. -Wiem, wiem: miała na sobie majtki bez krocza - kończy za niego Beaver. Dostrzega w oczach George'a bezbrzeżne zdumienie, niemal szok, ale nic go to nie obchodzi. - Jasne, cholernie chcę o tym posłuchać. Idzie w kierunku męskich toalet roztaczających woń moczu i środków dezynfekcyjnych, mija je, mija damską toaletę, mija drzwi z napisem BIURO i wychodzi na boczną alejkę. Niebo jest białosiwe i deszczowe, a powietrze świeże. Bardzo świeże. Zaciąga się nim głęboko. Tu się nie gra, tu się nie hałasuje. Uśmiecha się trochę. Spaceruje przez dziesięć minut, żuje wykałaczki i wietrzy sobie głowę. W pewnej chwili, nawet nie pamięta dobrze kiedy, wyrzuca skręta z kieszeni, a potem dzwoni z automatu do Henry'ego. Spodziewa się usłyszeć automatyczną sekretarkę, ale okazuje się, że Henry jest w domu i odbiera po drugim sygnale. -Co słychać, stary? - pyta Beaver. -Sam wiesz - odpowiada Henry. - Nic szczególnego. A co u ciebie? Beaver zamyka oczy. Przez chwilę znów wszystko jest w porządku - przynajmniej na tyle, na ile może być w tym zakichanym świecie. -To samo, koleś. Dokładnie to samo. 1993: Pete pomaga kobiecie w kłopotach Pete siedzi za biurkiem w salonie samochodowym Macdonald Motors w Bridgton i bawi się łańcuszkiem od kluczyków. Na breloczku widnieją cztery błękitne litery: NASA. Sny są szybsze od tych, którzy je śnią - Pete zdążył się już o tym przekonać na własnej skórze. Jednak te najświeższe często umierają zdumiewająco powoli, zawodząc żałosnymi, cichymi głosami gdzieś na samym dnie mózgu. Minęło sporo czasu od chwili, kiedy Pete po raz ostatni spał w pokoju o ścianach oblepionych plakatami ze statkami Apollo, rakietami Saturn, astronautami, spacerami w kosmosie (EVA, dla tych, co się znają na rzeczy), kapsułami kosmicznymi o osmalonych pancerzach, księżycowymi lądownikami (czyli LEMóami), Voyagerami, a także lśniącym dyskiem nad autostradą międzystanową numer 80. Na pasie zieleni rozdzielającym jezdnie stoją ludzie, osłaniają oczy, by lepiej widzieć niezwykłe zjawisko, podpis zaś głosi: Pochodzenia tego obiektu, sfotografowanego w roku 1971 w pobliżu Arvada w Kolorado, nigdy nie udało się wyjaśnić. To autentyczne UFO.

© 2000-2024 GRY-OnLine S.A.