
Kurdt [ Man of Faith ]
Historyja Kurta Krasnoluda (krzywym piórem pisana) cz.2
Hmm... spełniam prośby tych, którym część pierwsza się podobała. Ponadto starałem ustosunkować się do waszych rad. Mniej epitetów, wprowadzenie dialogu, etc. Proszę o konstruktywną krytykę. :)
Jeszcze mała uwaga co do rad Faolana. Nie podobały ci się dość nietypowe zestawienia wyrazów, czy tworzenie niemożliwych do wyobrażenia scenerii. Np. stwiedzenie - "lampy sprawiały wrażenie". Być może masz rację, ale mnie takie nietypowe konstrukcje zdań się po prostu podobają i np. w tej części "rozbita czaszka nalega." Fakt - przy zastosowaniu logicznego myślenia to bez sensu, ale nie można zapominać, że to jest humorystyczne opowiadanie fantasy. :) Tyle.
------------------------------------------------------------------------
W ostatnim miesiącu rzeczywistość z uporem maniaka przypominała Kurtowi o swoim negatywnym do niego nastawieniu. Przyniesiony przezeń kieł yeti okazał się w istocie zębem jakiegoś niezwykle rosłego niedźwiedzia, co prostym równaniem mogłoby prowadzić do zachowania posady w „Północnej Ścianie” . Mogłoby, gdyby nie drobna przeszkoda w postaci tych kilku, niby przypadkowych zdań, które w ten specyficzny, niby przypadkowy sposób wyrażały się dość nieprzychylnie o właścicielu owego przybytku. Przebiegłość naszego bohatera kazały mu w drodze z kłem do zleceniodawcy wpaść do swojego byłego miejsca pracy i przekazać byłemu pracodawcy to, co się o nim myślało przez te wszystkie godziny spędzone na straży przy drzwiach. Specyfika owych zdarzeń polega na tym, że przebiegłość jest cechą zdecydowanie obcą naszemu krasnoludowi. Tak więc Kurt został bez stałej pracy. Perspektywa zostania naczelnikiem straży miejskiej oddaliła się mniej więcej na odległość rzutu kamieniem. Pod warunkiem, że rzucamy pionowo w dół, w głąb rowu mariańskiego.
Kurt przez wiele dni wałęsał się po mieście i łapał każdego odpłatnego zajęcia. Pewnego jednak przedpołudnia los postanowił uśmiechnąć się do naszego bohatera. Uśmiech losu zmaterializował się w Maestridt w postaci naboru rekrutów do straży. Kurt, któremu wrodzona naiwność kazała z założenia ignorować istnienie takich terminów jak „nie da się”, „jestem za słaby” czy też „inni są lepsi ode mnie”, natychmiast po usłyszeniu tej informacji udał się na miejsce zbiórki.
***
- Jak pan się zwie?
- Kurt mhrymph.
- Może pan powtórzyć nazwisko?
- Po prostu Kurt.
Nazwisko zawsze było problemem. Nie, żeby się go wstydził. Nie znał go.
- … „po prostu Kurt”… dotychczasowe zajęcie?
- Mhrmpdajło.
- Na litość boską, człowieku, mówże wyraźnie. – krasnolud pod drugiej stronie biurka był już wyraźnie poirytowany.
- Wykidajło.
Obserwując pozostałych rekrutów nasz bohater jakby stracił pewność siebie. Nie, żeby przesadnie odstawał tężyzną fizyczną. Odstawał o wiele bardziej. Poza tym wyglądali na dość bogatych. Taak… straż ściągała wyższe sfery. Było to dość prestiżowe zajęcie. Pomijając fakt, że wymagało znikomych pokładów inteligencji i wiedzy. Ogólnie ich wykorzystanie ograniczało się do umiejętności wymawiania „tajest!”, trzymania miecza ostrym końcem w stronę przeciwnika oraz wybierania możliwie witalnych punktów ciała oponenta. Reasumując pokój był pełen tępych osiłków w eleganckich szatach i Kurta.
- Wiek?
- Słucham?
- Wiek. To znaczy ile masz lat.
- Aaa… tego, no… 49.
Nie był to wiek sugerujący przesadne doświadczenie życiowe. Krasnoludy teoretycznie były w stanie przeżyć nawet trzy stulecia, w praktyce jednak ambitny plan dożycia późnej starości napotykał często drobne przeszkody, jak na przykład ostra, błyszcząca klinga sztyletu. Sama klinga nie jest jeszcze taka zła. Najgorsze są te niewidoczne. Na przykład ukryte w klatce piersiowej krasnoluda.
- Dobrze… teraz stań tam – rekrutujący krasnolud wskazał na ścianę za biurkiem. Była na niej wykreślona miara.
Po chwili cały arkusz był już wypełniony. Pracownik biura straży wyszedł i w pokoju zostali tylko potencjalni strażnicy. Kurt stanął w kącie i zaczął przyglądać się pozostałym obecnym. Zdecydowaną większość stanowili jego pobratymcy, ale nietrudno było dostrzec kilka sylwetek wystających ponad kosmate, zarośnięte głowy krasnoludów. Ludzie nie byli w Dun Vincere czymś niezwykłym. W zasadzie nie zwracało się nawet uwagi na to, kto jakiej jest rasy w śnieżnej dolinie. Człowiek, krasnolud, gnom… wszystko co żyło i z czym można było robić interesy było mile widziane po wewnętrznej stronie łańcucha górskiego. Nagle drzwi w przeciwległym rogu sali otwarły się. Wszyscy zwrócili głowy w tamtą stronę (co jest zdecydowanie naturalnym zachowaniem tłumu), aby zobaczyć wkraczającą do pomieszczenia grupę istot w lśniących zbrojach. Kilku krasnoludów, jeden ludzki mężczyzna i jedna kobieta. Idący na czele rosły krasnolud miał na hełmie barwny pióropusz, który zapewne miał oznaczać „jestem największą szychą w tym całym bałaganie”.
- Jestem największą szychą w tym całym bałaganie – oznajmił – witam was rekruci jako naczelnik straży. Każdemu z was udało się zakwalifikować do otrzymania stopnia posterunkowego.
Ostatnie słowo zaakcentował tak, jak większość ludzi akcentuje wyraz karaluch.
- Obecni tu ze mną strażnicy to komisarze poszczególnych posterunków w całym mieście. Teraz dowiecie się, gdzie będziecie pracować. Posterunek przy Głównej Bramie: Maarak, Złotousty…
Lista nazwisk i posterunków ciągnęła się. Przydzieleni rekruci powoli opuszczali pomieszczenie wraz ze swoimi komisarzami. W końcu oprócz Kurta w pomieszczeniu pozostała tylko dwójka krasnoludów.
- … Kurt i bracia Wryjadał: posterunek na Gnommocie. Komisarz Nails będzie waszym przełożonym – naczelnik zamknął listę, odwrócił się z godnością i wyszedł.
***
Gnommot był niemal oddzielnym miastem. Odróżniał się od reszty Maestridt jak lemury od szlifierki kątowej. Przede wszystkim dlatego, że był zamieszkany niemal wyłącznie przez gnomy. Dzielnica ta pełna była rozrywek. Przede wszystkim takich, które rozrywały. Na strzępy. Gnomie zabawy z techniką dawały mnóstwo okazji od obejrzenia (termin „przeżycia” byłby tu zdecydowanie nie na miejscu) wyjątkowo efektownych eksplozji, bądź też doświadczenia, jak ciekawym zjawiskiem jest opad najrozmaitszych części składowych przeciętnego gnoma. Kłąb pary – krzyk – wybuch – znów krzyk – słup ognia – kawałek gnoma spadający z powietrza – krzyk – kłąb pary… taki schemat najlepiej obrazuje życie na Gnommocie. Straż nie miała tu zbyt wiele do roboty. Głównie dlatego, że gnomy były zbyt zajęte swoim hobby, aby znaleźć jeszcze czas na takie błahostki jak kradzież czy morderstwo. Głównym więc zadaniem strażników było pilnowanie, by te wszystkie eksperymenty pozostawały na odpowiednim terenie. Z reguły był to teren „z daleka od reszty społeczeństwa”. Dlatego też Gnommot został ulokowany pod resztą miasta, odgrodzony odeń grubą warstwą skały. Jedynym sposobem by się tam dostać (rzadkie) bądź uciec (częste) była winda, skonstruowana wiele lat temu przez same gnomy. Najczęstszymi interwencjami straży były zatrzymania przemytników materiałów wybuchowych, psychopatów z materiałami wybuchowymi, bądź paczek napakowanych materiałem wybuchowym. Dlatego też Kurt się nudził. Nie tak wyobrażał sobie bycie posterunkowym. W zasadzie to w ogóle sobie tego nie wyobrażał (jego wyobraźnia koncentrowała się od razu na naczelniku straży, pomijając wszystkie wcześniejsze etapy), ale był pewien, że to nie powinno tak wyglądać. Siedział całymi dniami na komisariacie w przymałym i wygniecionym półpancerzu (poprzedni właściciel prawdopodobnie był teraz elementem atmosfery), od czasu do czasu pełniąc wartę przy windzie i licząc gnomy wzbijające się ponad linię dachów (statystyki…).
Tego dnia Kurt był w drodze do windy. Otrzymał zadanie przekazania raportów zwierzchnictwu. Szedł ostrożnie, uważając, by nie pobrudzić sobie kimś dopiero co wypolerowanego półpancerza. Wszyscy na górze myśleli, że Gnommot ogłupia, bo prawie wszyscy strażnicy, którzy tam pracowali mieli niezwykle rozbiegane spojrzenia. W praktyce jednak, był to bardzo przydatny odruch, który pozwalał na skuteczne unikanie niespodziewanych ciosów, np. ze strony nadlatującej trzustki bądź śledziony. Krasnolud był już całkiem blisko, kiedy usłyszał dość niespodziewany i tajemniczy odgłos, dobiegający z zaułka tuż obok niego.
- Hrrarhgh…
Był to zdecydowanie jeden z tych odgłosów, które ludzkość winna umieścić w księdze wiedzy przydatnej. Jako ten sygnalizujący kłopoty. Nie bacząc na to, Kurt wkroczył do zaułka. Chwila, jakiej oczy potrzebują, aby przyzwyczaić się do półmroku (w całym Gnommot było dość jasno, ze względu na skomplikowany system oświetlenia zainstalowany przez gnomy pod sklepieniem) zazwyczaj jest chwilą wystarczającą, aby osoba, którą w danym półmroku chcemy dostrzec, ulotniła się zeń. Tym razem nie było inaczej. Krasnolud stał na ciałem gnoma. Był to widok niezwykle rzadki, gdyż gnomy najczęściej umierają zbyt gwałtownie i efektownie, by pozostawały po nich zwłoki. Ten jednak nie zginął na skutek wybuchu. Zmiażdżona tępym narzędziem czaszka zdawała się nalegać, by użyć tu określenia „morderstwo”.
***
- Gnomy nie mordują. Nie mają na to czasu.
- Sądzę, że ten, którego znalazłem w zaułku mógłby mieć odmienne zdanie na ten temat.
Kurt kłócił się z komisarzem.
- Poza tym – ciągnął – tego wcale nie musiał zrobić gnom.
- Wiesz dobrze, że za wyjątkiem pracowników straży są tu tylko one.
- Ale może ktoś zszedł na dół?
- Rozmawiałem już z Aggerem, który pełnił wtedy wartę przy windzie. Nikt tu nie zjeżdżał w ciągu ostatnich 24 godzin.
- Ale…
- Posłuchaj. Mamy gnoma ze zmiażdżoną czaszką. Nie ma zabójcy. Po prostu uderzył się o coś i tyle. Koniec sprawy. W Gnommot nie istnieje coś takiego jak zbrodnia.
- Hymph.
- Słucham?
- Tajest panie komisarzu.
Kurt wyszedł z gabinetu. Słowa Nailsa były równie przekonujące, co hasła reklamowe jadłodajni „Słodki Smar” w zachodniej części dzielnicy.
- „W Gnommot nie istnieje coś takiego jak zbrodnia.” – zwrócił się do zegara na ścianie – Duchy podobno też nie istnieją.
„Ale duchów przecież faktycznie nie ma”, odezwał się cichutki głos gdzieś we wnętrzu jego głowy.
- Zamilcz.
Krasnolud postanowił wrócić na miejsce domniemanej zbrodni. Dotarł do zaułka. Wyjął z za pancerza Kieszonkowy-Oświetlacz-Ciemności No.3 wynaleziony ostatnio przez gnomy i zaczął uważnie badać uliczkę. Niestety, był to najzwyklejszy zaułek pod słońcem (a raczej pod tym dziwnym gnomim oświetleniem). Nie udało mu się znaleźć nic, co przechyliłoby szalę racji na jego stronę. Zniechęcony wrócił na posterunek i zajął się swoimi codziennymi obowiązkami. Dwadzieścia siedem… dwadzieścia osiem… dwadzie… trzydzieści gnomów…
Następne dni mijały dość szybko. Pracy było więcej niż zwykle. Któryś z gnomów wynalazł sposób, aby uczynić dynamit niewidzialnym. Problem wyszedł na jaw, gdy winda nie chciała się podnieść, pomimo faktu, że stał na niej tylko jeden gnom. Dopiero dokładniejsze badania pozwoliły na odszukanie zalegających niemal całą platformę lasek materiału wybuchowego. Wymusiło to prace nad nowymi metodami przeszukiwań podróżujących z i na powierzchnię. W związku z nawałem zajęć Kurt dopiero pod koniec tygodnia znalazł trochę czasu, by pomyśleć o martwym gnomie. Siedział sobie spokojnie przy kuflu piwa w „Słodkim Smarze” (miało dziwnie metaliczny posmak) i rozważał wszystkie możliwe hipotezy, gdy nagle zza zaplecza usłyszał zduszony okrzyk i odgłos osuwania się gnoma na ziemię (tego odgłosu nie da się pomylić z dźwiękiem osuwania się czegokolwiek innego na świecie. Nic poza gnomami nie wydaje tak donośnego brzęku kluczy płaskich ósemek). Przeskoczył jednym susem przez ladę… no, niech będzie, że dwoma susami. W zasadzie trzema susami i niskim zeskokiem. W każdym razie znalazł się po drugiej stronie lady i wdarł się na zaplecze. A raczej wdarłby się, gdyby znów nie nawaliły Samootwierające-Się-Drzwi, model 4 ze szklanym wizernikiem. „Cholerna technika” - pomyślał krasnolud i wykonał parę gwałtownych podskoków przed czujnikiem ruchu. Gdy droga na zaplecze została wreszcie otwarta, Kurt wpadł do środka potykając się o coś miękkiego. Odwrócił się, by zobaczyć, co też takiego jeszcze mu przeszkodziło. „No to jest was dwóch” – pomyślał.
***
Tym razem komisarz musiał przyznać mu rację. W Gnommot pojawił się seryjny morderca. Po przeprowadzeniu krótkiego, acz dokładnego śledztwa (Czy to ty?!) udało się ustalić jeszcze kilka podobnych przypadków. Zawsze bez świadków. Zawsze wgniecenie w czaszce. Ofiar nic nie łączyło – najwyraźniej były dobierane na zasadzie jakiegoś makabrycznego losowania. Kurt dostał wyłączność na tą sprawę. On sądził, że to za jakieś wybitne zasługi, zaś reszta pracowników posterunku – że byłby najmniejszą stratą w przypadku bezpośredniej konfrontacji z zabójcą.
Śledztwo trwało już prawie tydzień. Nie tylko nie poczyniono żadnych postępów w wykryciu mordercy, ale nie udało się nawet uniknąć kolejnych zabójstw. Na ulicach odczuwało się zdecydowany spadek pewności siebie. Wiara w straż wyraźnie podupadła. Perspektywy awansu Kurta oddalały się dość szybko. W każdym razie nie wolniej, niż prędkość, z jaką na ziemię osuwa się ciało gnoma (z tym charakterystycznym odgłosem, no wiecie). Szanse na pozytywne zakończenie problemu były równe szansom na pozytywne zakończenie przygody z zębami rekina. Ale do czasu. Tego przedpołudnia Kurt szedł niemal opustoszałą ulicą w stronę windy. Tam jeszcze nie szukał tropów. Nagle usłyszał za sobą tępy odgłos.
- Ungh…
Odwrócił się na pięcie wyciągając odznakę.
- Aresztuję cię w imieniu prawa!
Nad ciałem gnoma zawisła nieruchomo w powietrzu chochla.
***
- Na litość boską, Kurt! To jest chochla. Rzecz! Nie można jej aresztować!
- Być może panie komisarzu. Tym niemniej kształtem odpowiada idealnie wgnieceniom w czaszkach.
- Ale… czy… co na to opinia publiczna?
- Myślę, że wystarczy im fakt, iż morderstwa ustaną.
- A… a co na to przepisy?
- Przejrzałem je dość dokładnie. Nie ma żadnych przeciwwskazań aby zaaresztować coś, co formalnie rzecz biorąc nie żyje.
- A… a zresztą. Mam nadzieję, że masz rację. Jeżeli faktycznie te morderstwa ustaną… Masz jakąś teorię, dlaczego ten…hmm… oskarżona mogła zabijać? Motyw?
- Prawdopodobnie była niezadowolona ze swojej pozycji społecznej.
- …niezadowolona… No tak. Faktycznie… Ale chochla?
- Przy tych gnomach, sir, wszystko jest możliwe.
- Yhm… Chyba mogę to zapisać w protokole. Dobrze. To wszystko. Możesz wyjść.
- Dziękuję panie komisarzu. Aha, jeszcze jedno – Kurt odwrócił się na progu – proszę przy okolicznościach łagodzących zaznaczyć, że oskarżona nie stawiała oporu przy aresztowaniu.
CDN.
Link do pierwszej części:
Kurdt [ Man of Faith ]
up popołudniowy :)

Misiak [ Pluszak ]
Super :D
Jedyny gupimotyw to z tą chochlą (cholera, jak to się pisze?) Mogłeś dopisać, że to "magiczna chochla" lub automatyczna chochla "Nimbus 2000" czy inne ustrojstwo które się zepsuło, lub ktoś niewidzialny jej używał. a tak :D ...
Grałeś W ultimę online?

bekas86 [ Blaugranczyk ]
Dobre, mi sie ta czesc tez podobala :) Tak jak napisal Misiak mi tez bardziej by paowala magiczna chochla. Mam nadzieje, ze ukaza sie nastepne czesci.

Mazio [ Mr Offtopic ]
dużo czerpiesz z Pratchetta... ale on nie robi drobnych błędów stylistycznych. Które ważą losy opowiadań. Dlatego Ciebie będe czytał darmo - jemu za czytanie jestem skłonny płacić. Niezłe Kurdcie! :)

Kurdt [ Man of Faith ]
Misiak, bekas --> tajemnicza chochla daje mi punkt zaczepienia do kolejniej części :)
Mazio --> wiem, że duzo czerpięz Pratchetta, ale przecież to żaden wstyd naśladować najlepszych, nie? :) A na błędy mam jeszcze czas, TP pierwszą książkę "na poważnie" wydał w wieku 23 lat, ja za tydzień dopiero 17 kończę :)

Mazio [ Mr Offtopic ]
Kurdt [ Man of Faith ]
Misiak -> Nie nie grałem w UO :)
qweks [ Spy from Thrillerland ]
Hehe a ja Cie brale za znacznie starszego, opwiadanie ciekawe czekamy na dalsze losy i opowiedzx na pytanie ktoz operowal owa magiczna chochla :)

Misiak [ Pluszak ]
By się przydało byś zaczął :D Niesamowity klimat :D

draczeek [ Kjerofca Bąbofca ]
Bardzo mi się podoba! Kiedy następna część? Nie wiem coście się tej chochli uczepili. Jest OK. Czekam na kolejną część. Już widać, że pod kątem stylu jest lepiej niż w pprzednim wątku. Pisz, pisz.. i wklejaj. :D

karola-a [ Konsul ]
Super! Mi się wersja z chochlą bardzo podoba. Czekam na więcej:)