GRY-Online.pl --> Archiwum Forum

The Strokes

11.09.2005
01:07
[1]

karola-a [ Konsul ]

The Strokes



Chodzą w starych dżinsach, skórzanych kurtkach, zwykłych koszulkach, obowiązkowo w trampkach. Kiedyś nosili jeszcze cienkie krawaty, ale dziś są już niemodne i nieobowiązkowe w tzw. nowojorskim looku. W ręku nieodłączna butelka piwa. Regularnie całują się w usta i obejmują. Tych pięciu nieokrzesanych - sądząc na przykład po fryzurach - młodziaków (dwadzieścia z niewielkim okładem) rządzi dzisiejszą muzyką. Przykład? Pięć różnych okładek amerykańskiego "Spin", każda z innym muzykiem zespołu, w uznaniu zasług oraz za ujmujące osobowości całej piątki, niespotykane od czasów Guns N' Roses.

No to po kolei. Julian "The Coolest Man In America" Casablancas. Najstarszy w zespole. Koledzy mówią o nim, że jest kapitanem na statku a nazwie The Strokes i natychmiast dodają, że bez swojej załogi nie dałby sobie rady. Jest autorem większości piosenek. Bardzo ambitny, zarządza próby nawet w dni wolne od wszelakich aktywności. Urodził się na Manhattanie, tata - Hiszpan, to słynny John Casablancas założyciel równie słynnej agencji modelek Elite. Mamie - Dunce -wystarczyło bycie adorowaną przez wszystkich modelką. Casablancas jr. niechętnie wspomina o ojcu, który opuścił rodzinę, gdy Julian miał 7 lat. Za prawdziwego tatę uważa swojego ojczyma i jest mu dozgonnie wdzięczny za to, że przedstawił go Bobowi Marleyowi. Jako przedstawiciela elity wysłano go na nauki do L'lnstitut Le Rosey w Szwajcarii, gdzie poznał dwunastoletniego Alberta Hammonda Juniora. Polubili się, bo nie nasił spodni od Versace.

Albert również ma genetyczną skazę. Jego ojciec, też Albert, był autorem takich przebojów minionych dekad jak It Never Rains In Southern California czy Down By The River. Urodził się w Los Angeles, tata jest Brytyjczykiem, mama ma korzenie peruwiańsko-argcntyńsko-australijskie. Jak sam twierdzi, muzykę ma we krwi. I tylko z przekory chciał zostać filmowcem. To właśnie studia rzuciły go do Nowego Jorku, gdzie osiadł na stałe w 1998 roku i natychmiast skierował swoje kroki do Juliana. Zamieszkali razem (w kuchni były tylko butelki z piwem i słoik masła orzechowego, a za cały wystrój robiła jedna kanapa). Albert: "Zupełnie do siebie nie pasowaliśmy. On jest strasznym bałaganiarzem, ja jestem poukładany. Ale żyło nam się świetnie, często spaliśmy na jednym łóżku, co zmieniło się dopiero wtedy, gdy znalazł sobie dziewczynę."

Rodowitym nowojorczykiem (choć jego rodzice są Francuzami, a mama może poszczycić się rosyjskimi korzeniami) jest za to Nikolai Fraiture, najgrzeczniejszy, najspokojniejszy ze Strokesów. Poznał Juliana jako pięciolatek, obaj chodzili do tej samej elitarnej francuskiej podstawówki. Zaprzyjaźnili się. "Wszelkie inicjacje przeszliśmy razem. Pierwszy papieros, pierwszy drink." Gdy Casablancas wrócił ze Szwajcarii, bo nie mógł znieść obowiązkowego joggingu o szóstej rano, odnowił kontakty z kumplem. Z którym oprócz wspomnień łączyło go uwielbienie dla twórczości Marleya. Obowiązkową muzyczną edukację Nikolai zawdzięczał starszemu bratu.

Nie inaczej było u Fabrizio Morettiego. Jego starszyzna katowała Velvet Underground i Jane's Addiction. Fab urodził się w Rio de Janeiro, jego mama jest Włoszką, tata pochodzi z Brazylii, ale już jako trzylatek zamieszkał w Nowym Jorku. Jest bardzo związany z rodziną, jeszcze po sukcesie Is This It mieszkał z mamą. Teraz wszystko się zmieniło, jest chłopcem słynnej Drew Barrymore i bardzo przeżywa nieustanne zainteresowanie parszywych brukowców. Fab pierwszy kontakt z, muzyką zawdzięcza ojcu, który grywał na statkach wycieczkowych (co ponoć jest bardzo intratnym zajęciem) i zawsze pozwalał pobawić się instrumentami. Nic dziwnego, że Fab zaczął grać na perkusji jako pięciolatek. Jest najlepszą partią w The Strokes (tzn. teraz partią zajętą), nie dość, że kocha mamę i tatę, to jeszcze nie wyobraża sobie przelotnych związków i to on może się pochwalić najdłuższym stażem w zespole (ten zaszczytny rekord wynosi aż trzy lata).

Najmniej wiadomo o najładniejszym (w powszechnej opinii) ze Strokesów, Nicku Valensim. Urodził się w Nowym Jorku, jego tata pochodzi z Tunezji, a mama z Francji, jest przyjacielem Juliana jeszcze z czasów szkolnych. Wiadomo, że lubi blondynki i że mocno odchorował, gdy jego dziewczyna rzuciła go dla muzyka Weezer. Szczyci się nienagannymi manierami i jest bardzo zaangażowany w The Strokes. "Mam wszystko gdzieś. Nie obchodzi mnie nic poza tymi czterema chłopakami, mamą, siostrami i moją muzyką".

Ta muzyka zaczęła powstawać w 1998 roku, kiedy Julian - wokalista. Nick - gitarzysta i Fab za perkusją, rozpoczęli pierwsze poważne próby. Casablancas miał już szkice kompozycji, pisać piosenki uczył się, grając numery z "Nevermind" Nirvany. Jednak dopiero przybycie dawno nie widzianych kolegów - Alberta (gitarzysty) i Nikolaia (basisty) pozwoliło na poważnie myśleć o zespole. Od września 1998 nie odnotowuje się żadnych zmian w składzie The Strokes. Była za to zmiana nazwy. Początkowo nazywali się The Niros, ale nie wszyscy to akceptowali. Pierwszą nazwą, która została przyjęta chóralnym "yeah yeah yeah!" (jak pamiętamy, nowojorczycy robią to trzy razy) była właśnie "The Strokes".

Choć pierwszy występ Strokesów miał miejsce 14 września 1999 roku w nowojorskim klubie Spiral, warto odnotować, że trio Julian, Nick, Fab zadebiutowało już trzy lata wcześniej. Wystąpili na przyjęciu urodzinowym urządzonym dla siostry Nicka, pokazali się piętnastu nieletnim koleżankom. Wracając do Spiral - wystąpili dla sześciu osób. Zanim doszło do tego historycznego wydarzenia, pół roku przesiedzieli na podziemnych próbach. Opłaciło się, wkrótce po scenicznym debiucie znaleźli koncertową przystań, rezydowali w Mercury Lounge, klubie na jakieś 300 osób. W środowe wieczory, gdy grali, odwiedzających było trochę mniej, ale znalazł się wśród nich Ryan Gentles, który zawodowo zajmował się wyszukiwaniem młodych talentów. No i znalazł diament. Zachwycony tym co usłyszał, poprosił o więcej. Gdy dostał trzyutworowe demo, oniemiał. Zdołał jedynie zadzwonić i poprosić, by nic nic zmieniali, a on się już wszystkim zajmie. Tej arcyważnej rozmowy dokonał, pokonując londyńskie korki. Gdy tylko wysiadł z samochodu, pobiegł do Geoffa Travisa, szefa wytwórni Rough Trade. Ten popisał się refleksem i natychmiast przygarnął debiutantów. Trzy utwory w niezmienionej wersji wydano (tylko w Wielkiej Brytanii) jako pierwsze EP zespołu, The Modern Age (The Modern Age, Last Nite, Barely Legal).

Był styczeń 2001. Miesiąc później mówiło się o tej płytce w jeden sposób: dzieło geniuszu. Te trzy piosenki nagrane w piwnicy na Fast Side być może nie miałyby w sobie tyle mocy, by zdziałać cuda, gdyby nic jeden człowiek, może najważniejszy w historii zespołu, niejaki JP Bowersock. Ich nauczyciel. U niego przesiadywali długie godziny, szlifowali kompozycje (Casablancas) i uczyli się gry na gitarze (Albert i Nick). Za to, ze zawsze miał dla nich czas i nigdy w nich nie zwątpił, utytułowali go "guru" i poświęcili miejsce we wkładce debiutanckiej płyty.

Po zachwytach nad rewolucyjnym brzmieniem i powrotem do najlepszych tradycji nowojorskiej sceny przyszedł czas próby. Wspólna trasa z The Moldy Peaches okazała się niewypałem, grali źle. Był to na szczęście chwilowy spadek formy, odrodzili się za sprawą drugiego EP, Hard To Explain (lipiec 2001), zapowiadającego debiutancką płytę. O tym, ze było na nią spore zapotrzebowanie, najlepiej świadczyła pozycja singla na brytyjskiej liście - wskoczyli na miejsce 16. Wtedy zaczęła się prawdziwa gorączka. Ładni i wyjątkowo medialni chłopcy byli wszędzie, choć pokazali światu tylko kilka piosenek. Wytwórnia wymyśliła, że będzie dawkować napięcie. Najbardziej oczekiwany debiut roku najpierw ukazał się w... Australii (lipiec 2001).

Nad Is This It mieli pracować ze współpracownikiem The Pixies, Gilem Nortonem, ale nie udało się znaleźć wspólnej częstotliwości. Ostatecznie stanęło na Gordonie Raphaelu, producencie z dwudziestoletnim stażem, kiedyś klawiszowcem The Psychedelic Furs, zaprawionym w bojach, bo razem pracowali nad The Modern Age EP. Nagrywali w jego studiu, a faktycznie w piwnicy na Manhattanie (konkretna lokalizacja - Avenue A, wystrój najsłynniejszej nowojorskiej piwnicy - kilka punktowych świateł i wielka, pluszowa, czerwona kanapa). Spędzili tam trzydzieści dni. Nieważne, czy z gotowego dzieła zadowoleni byli muzycy. Ważne, że o 4 rano do Casablancasa zadzwonił rozentuzjazmowany szef RCA drąc się do słuchawki, jak cholernie mu się płyta podoba (choć jest też druga wersja zdarzeń, że ten szaleńczy wyczyn zdarzył mu się dopiero przy okazji Room On Fire). Sporo kontrowersji wzbudziła okładka Is This It. Ula przypomnienia - najzgrabniejsza część kobiecego ciała podtrzymywana rączką w skórzanej rękawiczce. Słynne zdjęcie dostali od Colina Lane'a, fotografa, który robił im zdjęcia portretowe. I mimo iż pupcia należy do jego dziewczyny, nie miał żadnych oporów (może nie uświadamiał sobie, że płyta trafi do dwóch milionów nabywców). Opory mieli za to sprzedawcy w dużych europejskich sieciach handlowych i Amerykanie. W Stanach Is This It ukazała się z zupełnie inną okładką.

Ale zanim płyta ukazała się w Stanach, pojawiła się w Europie (sierpień 2001). I co? Szaleństwo, numer 2 na brytyjskiej liście, pięć gwiazd od "Q", entuzjazm ogólnonarodowy, który zdarza się tylko wtedy, gdy pojawia się Nowe. Tak jest. Dzięki Strokesom zaczęła się nowa rockowa rewolucja. Czyli granie zakorzenione w punku i nowej fali wzbogacone wszystkim, co poprzednie pokolenia zostawiły w spadku (w przypadku Strokes będą to wpływy przede wszystkim Marleya i The Cure, tak przynajmniej uważa Casablancas). Nowa rockowa rewolucja znaczy jeszcze coś - mnóstwo świetnie wyglądających gitarowych zespołów. Których zdesperowani łowcy talentów zaczęli nałogowo szukać po nowojorskich piwnicach. Ale pamiętajcie, to The Strokes byli pierwsi.

Stany Zjednoczone zgodnie z biznes planem miały być ostatnie. Data była ustalona na 25. września. Ale wcześniej przydarzył się 11 września, co zmusiło wytwórnię do przesunięcia premiery na październik. Poszło o piosenkę New York City Cops, która zawierała wyjątkowo kontrowersyjny w zastanych okolicznościach wers: "New York City cops/They ain't too smart". Strokes nie oponowali i tak amerykańska wersja płyty ma egzotyczny rarytas - piosenkę When It Started. W ojczyźnie płyta dotarła tylko do 33 miejsca, mimo równie entuzjastycznych opinii: "Ta muzyka nie pozostawia żadnych wątpliwości. Niczego bardziej radosnego i intensywnego nie usłyszycie w tym roku". ("Rolling Stone"). I choć masowych przebojów nie było ani z Last Nite, ani z Someday, to ogólne wrażenie, jakie zostawili po sobie Strokes parę miesięcy po debiucie, było jedno - to był ich rok. Zresztą, wystarczy spojrzeć: sprzedane dwa miliony Is This It, Najlepszy Zespół Roku ("Spin"), Debiut Roku, Zespół Roku, Płyta Roku ("New Musical Express") i Brit Award dla Najlepszego Zagranicznego Debiutanta. Lepiej być nie mogło.

Tajemnicę sukcesu The Strokes Albert tłumaczy krótko: "Potrafimy łączyć agresję z pięknymi melodiami." Czego nie można im odmówić, ale czemu stali się fenomenem kulturowym? Czy to przez ich słynny nowojorski look? Jeśli tak, to jest to dzieło więcej niż przypadku. Bo oni nie znoszą się stroić. Casablancas zupełnie nie przejmuje się swoim wyglądem. Reporter "Rolling Stone'a" chodził za nim tydzień. Julian codziennie paradował w tym samym ubraniu! Jeśli jeszcze dodam, że na pierwsze koncerty musiał się przebierać, bo koledzy z zespołu nie chcieli beznadziejnie wyglądającego frontmana... Historia jego trenderskiego wizerunku tkwi właśnie w początkach kariery. Przebrany Julian czuł się co najmniej dziwnie, w końcu Nick poradził mu, by ubierał się tak cały czas, to się może przyzwyczai. Ot, i cała tajemnica Najlepiej Wyglądającego Wokalisty Świata. Od traumatycznych początków musiał nabrać ogłady, bo dziś ich związki ze światem mody są bardzo silne. Nie tylko dzięki modelkom, z którymi się prowadzają. To ich piosenki królowały na wybiegach nowojorskiego tygodnia mody we wrześniu 2001, można je było też słyszeć w Mediolanie i Paryżu, a o The Strokes napisało nawet "Elle".

To, że stali się "trendy" jest bezsprzeczne. Dowody? Słynni fani - James Dean Bradfield (Manic Street Preachers), Thorn Yorke (Radiohead), Kate Moss (wiadomo), oraz Courtney Love, która napisała nawet piosenkę o wszystko mówiącym tytule: But Julian, I'm a Little Older Than You. Miliony ankiet w dziewczęcych pismach w stylu: z którym Strokesem masz najwięcej wspólnego, news dnia, gdy Casablancas stłucze kolano, news tygodnia, gdy Fab oświadcza się Drew i tak dalej... Płyta "w hołdzie" czyli wydana w kwietniu 2003 This Isn't It anonimowego zespołu Different Strokes (plotkowano, że stoi za tym Damon Albarn). No i zawiść, zawiść, zawiść. "Nie łudźcie się. Nie ma czegoś takiego jak kochająca się, wspierająca nawzajem nowojorska scena. Kiedy zaczynaliśmy, nic takiego nic było. Więc pomyśleliśmy, ze fajnie byłoby się tym zająć. Ale szybko straciliśmy złudzenia. Zbyt dużo zazdrości, by swobodnie pić."
Ci wszyscy źli ludzie czekali, czy Strokes wytrzymają presję, poradzą sobie z "syndromem drugiej płyty". Casablancas nigdy nie krył, jak bardzo mu zależy na pozytywnej reakcji na jego muzykę i że porażki by najprawdopodobniej nie zniósł. Oto jego filozofia: "Jesteśmy normalnymi ludźmi, niezbyt poważnymi artystami, ale do tego, co robimy, podchodzimy zupełnie serio." Zawsze myśli, że "to co zrobiłem, jest do niczego, bo wierzę, że, gdy artysta jest zadowolony, to sygnał, że właśnie spieprzył sprawę." I jako poważni artyści, przyłożyli się do pracy. Pierwsze nowe piosenki ogrywali w Japonii, ale prawdę o zespole i brzmieniowych innowacjach miała dać dopiero płyta. Której o mały włos nie nagrywali z producentem równie słynnym jak oni, Nigelem Godrichem (tym od Radiohead, Travis i Becka). Ale na drodze stanęły tzw. "różnice artystyczne" (chodziło o to, że dwie doby walczyli o pięć takich, a nie innych uderzeń perkusji). Skruszeni powrócili do Gordona Raphaela. Miłosiernie ich przyjął. Tym razem nie do piwnicy, a profesjonalnego studia. Przesiedzieli tam trzy miesiące. Pierwsze wiadomości były zatrważające. Że płyta będzie hołdem dla "Thrillera" Michaela Jacksona, bo słuchają tych piosenek bez przerwy. Potem wypaplali, że gitary w Automatic Stop są żywcem ściągnięte z Girls Just Wanna Have Fun Cyndil Lauper, że bas to stuprocentowe The Cure, a The End Has No End to ich "Sweet Child 0' Mine" Guns N' Roses. Na szczęście były też optymistyczne pogłoski, że Nick tak harcował z gitarą, że rozwalił dwa wzmacniacze, a w końcu Albert wypaplał, że te piosenki są przyszłością rock'n'rolla. Wreszcie, złożone w całość zatytułowaną Room On Fire, ukazały się w listopadzie 2003. I nici z syndromu drugiej płyty, znów są na szczycie. No, prawie. W Wielkiej Brytanii numer 2, w Stanach wielki postęp - numer 4. I znów znakomite recenzje. "Q" maks i recenzja numeru, "New Musical Express" 9 na 10 możliwych (a wcześniej urządzili bezczelną ankietę: czy warto czekać na nową płytę The Strokes), i jeden cytat: "Ta płyta jest wszystkim, czym znakomity drugi album być powinien" ("Q"). Wszyscy ci, którzy marudzili, mają pewnie więcej niż 30 lat, a dla nich ten zespól podobno grać nie chce.

Zaraz po wydaniu płyty wyruszyli na trasę koncertową. Najpierw rodzinne strony. I pierwsza afera. Casablancas trochę przesadził z ilością spożytego trunku i niekoniecznie śpiewał to, co mu zespół grał. Wściekły Nick przerwał koncert i zszedł ze sceny. Po pół godzinie bolesnych negocjacji wrócili. Konflikt został zażegnany. Swoją drogą, z używkami w tym zespole to jest dziwna historia. Jak zapytacie Nicka o prochy, co może nawet skończyć wy wiad. Z drugiej strony Casablancas mówi, że przyjaźń z herą to jak związek z terrorystą. Ale patrząc na to jeszcze inaczej, przyjęli już dawno temu zasadę, że albo biorą wszyscy, albo nikt. Każda inna opcja rozwala zespół. Podobnie jak dziewczyny w trasie - absolutny zakaz. Ale tych własnych, bo inne... Jakby co, ja nic nie wiem. Wracając do tego, co najbardziej interesuje na trasie, czyli koncertów - brytyjskie sprzedali w kilka minut, trzeba było organizować kolejne. A podczas występów... Szał. Jeden z nich musieli przerwać na kilka minut, bo była obawa, że pierwsze rzędy (te najbardziej piszczące i seksowne) się pozabijają. Właśnie. Dziewczyny! Jak już przyjdzie co do czego, pamiętajcie, oni nie znoszą panienek, które kręcą się koło nich, bo są słynnym zespołem. Wtedy przegrywają nawet najpiękniejsze, wiem z pewnego źródła. Lepiej postawić na relacje koleżeńskie, wtedy, jak podają świadkowie, Julian spędza z dziewczyna całą noc, choć z nią nie sypia. Bo po co im dziewczyny? Cała piątka wyznaje zasadę, że najważniejszy jest zespół i ich przyjaźń. Stąd te namiętne całusy, stąd załamanie nerwowe Juliana przed premierą Room On Fire (ale już jest OK).

Dziś są w takim miejscu swojej kariery, że cały muzyczny świat - media i fani, zdaje się mieć w najgłębszym poważaniu to, czy są bardzo autentyczni, czy tylko trochę, czy coś zawdzięczają bogatym rodzicom, czy wszystko sobie, czy pierwszą okładkę dostali za śliczne buzie, czy za piosenki. Od trzech lat muszą walczyć z tym piekiełkiem zawiści. A cóż oni winni? Pretensje o to, że ta urocza piątka gra znakomite popowe kawałki podlane sosem miłości, nienawiści, pożądania i przeszywającego bólu niezrozumienia (to z "New Musical Express") można mieć wyłącznie do Stwórcy. Że łaską geniuszu obdzielił piątkę z nowojorskiej piwnicy na East Side.


11.09.2005
02:31
[2]

Yossarian [ RY!!! ]

Co za bzdety. Amerykańcy powoli przyswajają sobie zwyczaje Brytoli. Ekscytowac się byle czym z byle powodu.

'Radiohead to najlepszy zespół na świecie' [bo ich płyty sprzedają się najlepiej na Wyspach]

Taa, najpierw brit-pop, a teraz nowa fala nowojorskich smętów...

;)

11.09.2005
02:33
smile
[3]

techi [ Legend ]

Radiohead jest fajny:P
Nie najlepszy, ale posłuchać można bez grymasu;]

11.09.2005
10:15
smile
[4]

Judith [ scribe from Tyria ]

Lubię czytać jak się ktoś "podnieca" muzyką (choć takie pompatyczne ekstazy, ech...), to miłe, aczkolwiek The Strokes w łapkach nie miałem, przesłucham ocenię i może nawet sie tu wpiszę.

Techi - Puściłem jakiś czas temu Sail to the moon mojej matce (która lubi dobrą muzyke), to nie wytrzymała minuty :). Z I might be wrong było podobnie. "Wycie" Thoma Yorke'a trzeba po prostu lubić :)

11.09.2005
11:07
smile
[5]

Deser [ neurodeser ]

The Strokes wyrasta prosto z tradycji amerykańskiej muzyki garażowej. Z całą pewnością nasłuchali sie sporo takich klasyków jak Velvet Underground, The Stooges, MC5 czy New York Dolls niż tych rozdętych Gallagerów. Nie są może tak zadziorni jak to potrafił Iggi Pop ale wolę w radiu posłuchac The Strokes, White Stripes czy Dandy Warhols niż europopu :)
A Radiohead to doskonały przykład jak uwolnić się od łatki britpopu :) No i od kilku lat nie grywają konsekwentnie "creep" na koncertach :)

11.09.2005
11:17
smile
[6]

Judith [ scribe from Tyria ]

Deser - no i dobrze, Pablo Honey nie miałem w ręku od dawna i wcale nie chcę miec :) co innego taki Amnesiac albo Hail to the thief - ale to nie muzyka na dzisiejszy słoneczny dzień :)

11.09.2005
14:47
[7]

karola-a [ Konsul ]

up

11.09.2005
15:19
smile
[8]

slot5 [ Dragon ]

Wg. mnie (sorry jeżeli jakiegoś fana tym uraże) ale the strokes to kojaży mi się z takim... soft rockowy boysbandem... wszyscy tacy "ładniutcy, modni, wspaniali"... modny zespolik co ma swoje 5 minut...

11.09.2005
15:40
[9]

Deser [ neurodeser ]

Fanem nie jestem ale za solidnie grającym zespołem moge sie ująć :)
Modne zespoły kreują raczej pisma i "tfu" telewizje muzyczne. Trudno mazwać modnym zespół który nagrywa dwie równe płyty i obie są chwalone nie za modę ale zawartość. Niestety nie mają pięciu minut, bo to juzkilka lat będzie więc argument odpada.
No i... modne jest U2, Medalika (ta, wiem, że z błędem :) Depeche Mode itd... i jakoś nikt im tego nie wypomina (poza ortodoksyjnym undergroundem, ale oni wypominają każdemu sprzedaż nawet jednej płyty :)
Nie wiem czy miałeś okazje zobaczyc tych chłopaków w akcji i to jak wyglądają. Najlepiej jak by do końca świata grali w piwnicy i przymierali głodem :)

11.09.2005
16:35
smile
[10]

Deser [ neurodeser ]

Skoro już nam na "imejdż" i modę zeszło. Tak się zastanawiam czy to co proponuja The Strokes jest kreacją mediów. Popatrzcie na rzeczonych bohaterów i tych o których pisałem wczesniej.

11.09.2005
16:37
smile
[11]

Deser [ neurodeser ]

Teraz The Velvet Underground (rok 1967 tak dla ciekawości)

11.09.2005
16:39
smile
[12]

Deser [ neurodeser ]

Iggi Pop (The Stooges) (rok 68)

11.09.2005
16:40
smile
[13]

Deser [ neurodeser ]

The Clash (1977)
Nadal się zastanawiam czy tylko ja dostrzegam zbierzności.

11.09.2005
16:53
[14]

karola-a [ Konsul ]

The strokes moja koleżanaka pierwszy raz usłyszała na mtv i z ciekawosci wyszukała i ch w necie.
Velvetów płyte kupiłam po wizycie na wystawie Andy Warchol The Factory w klubie ppod jaszczurami w krakowie. Co roku odkrywam latem różne fajne zespoły,które łączy podobny styl.

Co do ich wizerunku "ładnych chłopców" to (nie myląc gatunku muzycznego) twierdze ,że Metallica jest 100 razy bardziej komercyjna z tym swoim metalowym imag'em. Radiohead tez odniosło większy komercyjny sukces niż biedne stokrotki,które dorobiły sie narazie tylko 2 ale za to świetnych płyt. Nie widziałam i ch nigdy na żadnej POPkornowej liscie ani na żdnym 30 ton liscie czy innym rankingu muzycznym.

Nawet gdyby to Wali mne to.Lubie ich i jestem ciekawa ich popularności wśród golowiczów...

11.09.2005
17:00
smile
[15]

Deser [ neurodeser ]

karola-a -> i o to chodzi żeby lubic muzykę, a nie opinie :)
To samo jest z wynoszonymi pod niebiosa za granica The White Stripes. U nas nieznani praktycznie, a tam płyta roku, największa nowa nadzieja muzyczna i podobne brednie jakie wypisują krytycy jak tylko wpadną na coś co jest nieco odmienne od serwowanej sprawnie papki.
Z tych samych klimatów gitarowego huligaństwa i melodii polecić moge Dandy Warhols (na obrazku) lub tez szkocki Franz Ferdinand.

11.09.2005
17:06
[16]

karola-a [ Konsul ]

Franz Ferdinand. Nie pamietam tytułu ale tak ich znany kawałek (fr."I know you don't know")... Poprostu muzyka ganialna moim zdaniem. Jak ta gitara przechodzi ze zwrotki do refrenu...no poprostu kocham to.

Próbowałam sie do the White Stripes przekonać ,że wzgledu na ten rozgłos i szum co sie w okół nich ostatnio stworzył,ale jakos mi nie poodchodzą.

Widze ,że nam podobne klimaty muzyczne pasuja więc przesłucham to Dandy Warhols z ciekawości;).

11.09.2005
17:13
[17]

Yossarian [ RY!!! ]

Deser --> Niby odmienne, a jednak jest to muzyka grana od lat i powielana przez kolejne pokolenia zespolików z całego świata. :) Można się tym znudzic... chyba, że tworzy się takie melodie jak Amplifier czy Oceansize. Wtedy jest zazwyczaj bobmowo. :D

11.09.2005
17:16
smile
[18]

Yossarian [ RY!!! ]

I jeśli już mowa o 'gitarowym huligaństwie', to może znana, ceniona i [przede wszystkim] bardzo dobra grupa - The Mars Volta ? Jeżeli jeszcze nie słyszeliście, to musicie. Ale ja jestem zbyt 'progresywny', więc już się nie odzywam... ;)

11.09.2005
17:17
smile
[19]

Deser [ neurodeser ]

łaaaaa *wali głową w monitor* - zbierzności = zbieżności
ale sie pospieszyłem i nie sprawdziłem *wstyd mode on*

11.09.2005
17:29
smile
[20]

Deser [ neurodeser ]

Yossarian - chyba nie twierdzisz, że Velvet Underground albo Iggi Pop to zespoliki ? *szuka czegoś ostrego* ;)))
Granie gitarowe przewala się przez świat falami i kolejna fala nadchodzi, a że trudno wycisnąc wiecej niż "trzy akordy, darcie mordy" to i podobieństw mozna szukac spokojnie.
Ja tez nie wiem czemu się tak wypowiadam, bo siedze raczej w kompletnych odjazdach ale i gitarowe granie bardzo lubię :) tak, Beatlesów też, zwłaszcza z "punkowych" ;) początków.
Mars Volta znam :) Dobre.

11.09.2005
17:48
[21]

Yossarian [ RY!!! ]

Deser --> Ależ przecież wiadomo. TVU, Iggy należą do tego pierwszego pokolenia tzw. zespołów. Możnaby jeszcze Television dorzucic, a później - Sonic Youth. Ale nie o tym przeca dyskusja! :D
Zaraz, zaraz... te 'trzy akordy, darcie mordy' to jest coś. Np. taka Siekiera... ach! :)))

11.09.2005
17:55
smile
[22]

Deser [ neurodeser ]

Yossarian - Siekiera z Budzyńskim jeszcze, *westchnienie* widziana w Jarocinie za czasów gdy żyły dinozaury :) i SS-20, które jak wiadomo zostało Dezerterem :) Jak sobie miło pooftopikować :)

Wracajac do tematu. Zastanawiam się... idzie gitarowa rewolucja, która znów nieco pozamiata na rynku czy nie idzie ? Coś takiego ostatnio udało sie tylko z "grandżem". Trochę lat minęło i za granicami wyraźnie widac rosnąca popularnośc "garażu". Narozrabiają czy nie ?

11.09.2005
18:00
[23]

karola-a [ Konsul ]

"trzy akordy darcie mordy"

https://malinowe.tk

"cztery akordy..."??

takie totalnie polskie ale zycze im jak najlepiej

11.09.2005
18:02
[24]

karola-a [ Konsul ]

new garaż:Inme-polecam

A tak to niema jak nirvana

11.09.2005
18:09
[25]

Yossarian [ RY!!! ]

Deser --> Wraz ze wzrostem popularności TEJ muzyki, widac spadek powodzenia samej muzyki rockowej czy pochodnych. Obawiam się, że jeśli nastąpi jakiś 'boom', to i tak nie na taką skalę, jak to było za czasów Soundgarden i Nirvany... chyba, że pośpieszą się z tym... ;))))
Co by nie było - i tak jestem pełen optymizmu po produkcjach zespołów, o których wspomniałem.

Poza tym - jest jeszcze jedno pytanie a propos rewolucji - czy jest ona potrzebna ? :))

11.09.2005
18:19
smile
[26]

bebzoon [ bucydonna ]

może się nie znam ale The Strokes smędzą okrutnie

11.09.2005
18:21
[27]

Deser [ neurodeser ]

Yossarian - hmm, rewolucja. Ulubione słowo dziennikarzy muzycznych :) Co jakiś czas ją ktoś obwieszcza więc pewnie cos w tym jest ;)
Zdecydowanie mozna mówić o kilku muzycznych rewolucjach. Był schyłek lat 60, był art rock (czy jak to tam zwał), moda na glam, punk, nową fale, new romantic, NWOBH, hard core, trash, rap, techno, grunge, hip hop że tylko wymienię te które wydały po jakimś artyście pamiętanym do dziś. Wymyslenie czegoś całkiem nowego wydaje się byc niemozliwe (mimo iż co jakiś czas komuś się pewnie uda). Natomiast muzyczna sinusoida się wije. Tak więc jeśli nie teraz to za lat kilka wrócić musi coś ostrzejszego i jakiś kolejny "bunt" będzie. O tym jestem przekonany bo jednak ta specyficzna działalnośc muzyczna jest domeną młodych, a oni niechętnie widzą stary ład. Pewnie stąd mowa o rewolucjach.
Istotne jest tez to z jaka siła uderzy ten najwazniejszy dla gatuku wykonawca bo potem nadchodzi armia klonów i wszystko powoli ewoluuje w mtv :)
Mnie tylko to może cieszyć, bo co jak co ale dobrą i uczciwa muzykę lubię niezaleznie od gatunku :)

11.09.2005
18:26
smile
[28]

Judith [ scribe from Tyria ]

Własnie słucham Room on Fire - jakoś mam problemy z przyswojeniem, ale to dobrze, bo płyty wpadajace bez zgrzytu w ucho uważam za podejrzane. Ocenię za kilkanaście przesłuchań :)

Deser, zapomniałeś o "M" na końcu skrótu ;)

11.09.2005
19:29
smile
[29]

Debczak_Lebork [ Konsul ]

A ja nienawidzę The Strokes i innych tego typu zespołow np: Kasabian, Razorlight, Kings of Leon za to że są takie jalcikowe, zaśmiecają MTV 2 swoimi cukierkowymi piosenkami, damskimi wokalami, długimi przetłuszczonymi włosami, nieogolnymi pyskami, obcisłymi jeansami, starymi marynarkami, "buntowniczymi" zachowaniami itp. itd. Dla mnie są to zespoły popowektóre się jakoś dziwnie podpina pod rocka :/

11.09.2005
19:32
[30]

Yossarian [ RY!!! ]

Deser --> Tak jest. Powstało tyle gatunków. I tysiące podgatunków. Ewolucja trwa. I będzie trwała wiecznie. A... ewolucja, to rewolucja. Niezły tok rozumowania. ;) Czyżby permanentna rewolucja ? :)))

11.09.2005
19:44
[31]

Yossarian [ RY!!! ]

Bla bla, banały, banały. Za dużo pieska Leszka... ;)))

Debczak --> Zaiste, irytująca przypadłość. Jednakże, każdy ma swój 'styl'... ;) Pamiętaj, że rock, to nie tylko Pink Floyd i Joy Division... hmm... [a może tylko?] ;)

11.09.2005
20:00
smile
[32]

Deser [ neurodeser ]

Yossarian - permamentna rewolucja... albo wieczna niedojrzałość :) Ten biznes musi się kręcic na "odkryciach" i "objawieniach", nawet wtórnych :)

Debczak - nie oglądaj mtv2 tylko sluchaj muzyki. Popowa... jasne, a ile tego popu w radiu naszym puszczają ? I skąd to pejoratywne odniesienie do popu ? Czemu wielkie gwiazdy moga być popowe i sprzedawać milony płyt ? Pink Floyd nie jest popowe ? Zeppelini ? Queen ? U2 ? Metallica ? cały numetal ? Popularność powinna wynikać z założenia że robimy dobra muzykę. Po co ja to zresztą pisze :)

11.09.2005
20:11
smile
[33]

karola-a [ Konsul ]

--->judith---> przesłuchaj se jeszcze last night.

Nie myślcie tyle.Słuchajcie muzyki a nie punka ,rocka czy kurde metalu. Black,death pop-rock czy rock lat 80-tych co to za róznica. Muzyka mysi sie podobać.

Nirvana to grunge nie metal i tylko tego nie odpuszcze ...:)

11.09.2005
20:17
[34]

Debczak_Lebork [ Konsul ]

Mnie dobija to że takim zespołom jak The Strokes na siłe przypisuje się etykietkę buntowników, zawsze w pysku papieros, w ręku butelka piwa, olewanie wszystkiego.... ale zobaczcie na nich, przecież to są dzieciaki z dobrych domów którym producenci na siłe wciskają taki styl :/

11.09.2005
20:21
[35]

Mistrz Giętej Riposty [ Zrób koledze naleśnika ]

Yossarian - łapy precz od britpopu! ;)

11.09.2005
20:34
[36]

karola-a [ Konsul ]

stokrotki nie sa uwazane za buntownikow.
to zespoł olewający system. uzywają tego że są z dobrych bogatych domów. pala nałogowo i lubia piwo. pasuje im styl rocka lat 80-tych i korzystaja ze stylistów żeby dobże wyjśc na zdjeciach ,bo czemu nie,skoro mozna.
bo tak.
bo nie.

11.09.2005
20:42
[37]

Debczak_Lebork [ Konsul ]

Jak dla mnie Olewanie systemu = bunt

11.09.2005
20:51
smile
[38]

Yossarian [ RY!!! ]

Palą, piją... o jaaa! I pewnie dziewczyny mają!!! :))))

11.09.2005
20:57
[39]

karola-a [ Konsul ]

Nie do końca bo buntujesz sie przeciwko czemus co robi krzywde i jest niesprawiedliwe. A oni maja w dupie swoje "królewskie" rodzinki i żyja tak jak im sie podoba bedąc szczęśliwymi i niezaleznym.

^&%@* co mnie to.
nie dopisze tu juz ani jednego posta.Aż mnie oczy bolą od tego kompa dzisiaj:P

lubie ich.

Fajny wątek wyszedł:)

11.09.2005
21:00
[40]

Debczak_Lebork [ Konsul ]

Wierzysz w to ze oni maja w dupie swoje "krolewskie" rodziny? Ja jakos nie za bardzo :/

To tez moj ostatni post, a watek fakt wyszedl fajny

© 2000-2024 GRY-OnLine S.A.