GRY-Online.pl --> Archiwum Forum

Close Combat i okolice...# 86

17.03.2005
12:55
smile
[1]

Ghost2 [ Panzerjäger ]

Close Combat i okolice...# 86

Witam wszystkich na stronie fanów i maniaków serii gier taktycznych czasu rzeczywistego z pod znaku CLOSE COMBAT. Poznasz tutaj grupę ludzi o umysłach zmąconych wojną, weteranów z najróżniejszych frontów największej z wojen. W niezliczonych opowiadaniach i raportach z pierwszej linii, tak rzeczywistych iż poczujesz zapach spalonego prochu, odnajdziesz w sobie duszę żołnierza i kto wie...może ruszysz z kompanią wiernych przyjaciół na wspólny bój. Może myślisz sobie teraz "co wy wiecie o Bastogne, Normandii czy Stalingradzie?", a ja ci powiem że my tam kiedyś byliśmy...

"Zasadniczo Close Combat ledwo dycha..." - cóż za defetyzm...! :-P Na wiosnę...?! Kiedy śnieg prawie spłynął i pokazało się tyle "kwiatków" na chodnikach... CC jest troche jak wańka-wstańka, czasem leży i ledwo się rusza, a czasem stoi na baczność jak warta przed Grobem Nieznanego żołnierza...

Właściwie, z racji pory roku, można by troche "ponudzić" o wiosennej niemieckiej ofensywie z 1943 r., w następstwie której Niemcy odbili Charków i zaczęli się z wolna szykować do operacji "Cytadela"...

A propos "nudów" -> poprzednia część pod linkiem

17.03.2005
13:05
[2]

Ghost2 [ Panzerjäger ]

btw.
Czy ktoś miał w rękach książkę Charlesa Messengera pt. "Gladiator Hitlera.Życie i czasy SS-Oberstgruppenfuhrera i generała pułkownika Waffen-SS Josefa Dietricha"?

Czy ktoś miał już do czynienia z tą "zabawką"?

17.03.2005
14:09
smile
[3]

Lim [ Senator ]

Drugi :) (?)
Ghost ---> Juzio jest szczęśliwym posiadaczem tej ,,zabawki'' - bo chyba o Brothers In Arms: Road to Hill 30 pytasz.
Popatrz w wątek FrL tam Juzio wspomniał na temat gry .

18.03.2005
13:40
smile
[4]

Ghost2 [ Panzerjäger ]

Przy odrobinie szczęścia powinienem zrobić "rozpoznanie walką" w Brother in Arms: Road to Hill 30 w ten weekend i w poniedziałek dać znać, co o niej myślę.

21.03.2005
17:45
[5]

U-boot [ Karl Dönitz ]

Witam

Pewien Niemiec napisał w wątku poprzednim troszeczkę kłamstw :-))

Oto sprostowanie:

Wyłomy nie są znaczne, o ile są wogóle,
każde wycofanie wciąga wroga w świetnie przygotowane zasadzki !!

Za każdy zdobyty m2 wróg płaci straszną daninę, zabici idą w tysiące, morale spada a jego żołnierze nagminnie pzrechodzą na stronę Józka -->

21.03.2005
17:46
[6]

U-boot [ Karl Dönitz ]

Zaopatrzenie wroga mocno kuleje, a szczątki jego maszyn zalegają nie tylko w "tym" mieście, ale także ...

21.03.2005
17:48
[7]

U-boot [ Karl Dönitz ]

... na jego obrzeżach :-))

A wojska jedynie słusznego Ustroju Komunistycznego lada dzień uderzą !!!

Niemcy - bójcie się, Wasza godzina wybiła

Podpisano:
- Józek :-D

21.03.2005
22:57
smile
[8]

T_bone [ Generalleutnant ]

Na CSO można znaleźć moda El Alamein dla CCV heh
Ale skoro GJS 4.4 nie obudziło dawnego zapału to nie wiem czy to ma szanse.

22.03.2005
13:30
smile
[9]

olivier [ Senator ]

U mnie GJS 4.4 wywołało nie tyle zapał co nostalgię, może tak mały come back na święta po przeciwnych stronach barykady Generale Bone?:p

22.03.2005
14:16
[10]

T_bone [ Generalleutnant ]

Oli---> Po świętach ?? :P A nie w święta eheheh

Nie odkryje świata jeśli stwierdze że granie samemu w singla jest strasznie nudne, to wręcz zabija tą grę.

22.03.2005
14:20
smile
[11]

T_bone [ Generalleutnant ]

Ehehe sorry Oli, mój błąd, oczywiście że na ŚWIĘTA ;)

24.03.2005
07:22
[12]

U-boot [ Karl Dönitz ]

Z okazji świąt Wielkanocnych, życzę Wam Panowie
skaczącego zajączka, kolorowych pisanek i mokrych
niespodzianek w lany poniedziałek ;)

Pozdrowionka

24.03.2005
22:49
smile
[13]

olivier [ Senator ]

Także życzę wszytskim wszystkiego dobrego, a nade wszystko szybszego efektu cieplarnianego i ocieplenia klimatu w kraju gdzie nawet Pogoda zdaje się być do d...:p

Wracając do CCowego meritum, wojna znowu zawitała do Normandii, gdzie Konik Polny O'Boney dokonał inwazji na miłujące pokój i przebywające na wakacjach wojska niemieckie pod komendą Gen. von Oliviera. Walki trwają i trwać bedą póki bugi pozwolą.

24.03.2005
22:58
smile
[14]

Lim [ Senator ]

i ja życzę Wam bogatego zajączka :)
(a sobie zdrowia)
nie zapomnij Olivierq napisać jaką to krwawą łaźnię zgotował ci Bone .

02.04.2005
19:24
[15]

olivier [ Senator ]

Komunikat Naczelnego Dowództwa Wermachtu.
Rano 9 czerwca 1944 roku, w centrum Bayeux, 901. Pułk Grenadierów Dywizji Panzerlehr całkowicie odpiera atak Brytyjczyków na miasto. W pozostałych rejonach wokół Caen nasze bohaterskie wojska odpierają raz po raz ataki wojsk pod komendą marszałka polnego O'Bonner'a.

PS. Niestety paskudne bugi mocno utrudniąją grę MP (wiesza się), jak się okazuje zrobienie dopracowanego moda do CC to wyczyn niemal niemożliwy.

06.04.2005
16:24
smile
[16]

Ghost2 [ Panzerjäger ]

Mam pytanie - "nawróciłem" się na CC3/Grossdeutschland i chciałbym wiedzieć, czy "grand campaign" rozpoczyna i toczy się na tych samych mapach, co "zwykłe" CC3? Przynajmniej jeśli chodzi o okres czerwiec 1941/styczeń 1942...

06.04.2005
16:36
smile
[17]

Lim [ Senator ]

Ghost2 ---> nie pamiętam, olivierka zapytajmy bo reszta RIP albo pływa gdzieś po morzach i oceanach ;)
ale THX za impuls do nawrócenia - i ja nawrócę się dzisiaj wieczorem na CC III .

07.04.2005
20:28
[18]

olivier [ Senator ]

Ghost. Poza mapami standardowymi niezbędne okażą się:

Lvov4x
Pozieres1
Pozieres2
Mnrhm1
Kharkov4
Yelnia1
Yelnia3
Kursk7
Lesna1
Kazar
Ukr1
Ukr2
Ukr4
Village
Ouzona

07.04.2005
20:46
[19]

Ghost2 [ Panzerjäger ]

Być może nie do końca jasno napisałem "o-co-biega" z tymi mapami. Po prostu kolejne bitwy w w Grand Campaign w CC3/GD rozgrywają się na tych samych mapach, co na "czystym" CC3. Stąd moje pytanie, bo liczę się z tym, że mogłem coś pop...ć przy instalowaniu moda GD, który bodaj jako jedyny ze znanych mi modów do którekolwiek części CC wymaga osobnego patcha.

18.04.2005
16:38
[20]

U-boot [ Karl Dönitz ]

19 kwietnia przypada 62. rocznica rozpoczęcia powstania w getcie warszawskim.

Niemcy utworzyli getto w Warszawie 16 listopada 1940 r. na terenie dzielnicy żydowskiej. Do odgrodzonego murem, zamkniętego obszaru o powierzchni 4 km kw. przesiedlili Żydów z innych części stolicy i całego Mazowsza. W kwietniu 1941 r. mieszkało tam 450 tys. ludzi.

Przeludnienie, odcięcie od świata, głód, epidemie i przemoc - taka była codzienność życia w getcie. Od 22 lipca 1942 r. Niemcy zaczęli wywozić ludność getta pociągami towarowymi z Umschlagplatz do obozów zagłady, głównie Treblinki.

W getcie działały Żydowski Związek Bojowy, a od lipca 1942 r. Żydowska Organizacja Bojowa (ŻOB), mająca duże poparcie społeczne i kontakty ze światem "za murem", oraz AK.

Rozkaz ostatecznej likwidacji getta Heinrich Himmler wydał 16 kwietnia 1943 r. Trzy dni później, 19 kwietnia, dwutysięczne oddziały niemieckie pod dowództwem gen. SS Juergena von Stroopa wkroczyły na teren getta. Natrafiły tam jednak na zorganizowany, zbrojny opór powstańców żydowskich.

Powstaniem dowodził młody komendant ŻOB Mordechaj Anielewicz. W walkach wzięło udział ok. tysiąca słabo uzbrojonych, w większości młodych ludzi. Przeżyło jedynie ok. 80.

Walki w getcie trwały do lipca 1943 r., choć już 16 maja Stroop ogłosił, że "żydowska dzielnica Warszawy przestała istnieć". Na potwierdzenie tych słów rozkazał wysadzić w powietrze wielką synagogę na ul. Tłomackie.

W chwili wybuchu powstania w getcie było ok. 70 tys. Żydów; blisko 14 tys. z nich zginęło. Ponad 50 tys. wywieziono do obozów zagłady - Treblinki i na Majdanek. Cała dzielnica została doszczętnie zniszczona i zrównana z ziemią.

Straty wśród Niemców ocenia się na ok. 300-400 zabitych i 1000 rannych (według polskiej prasy podziemnej).

Powstańcom udzielało wparcia polskie podziemie zbrojne. Grupy AK, Socjalistycznej Organizacji Bojowej (SOB) i inne formacje przeprowadziły kilkanaście akcji zbrojnych przeciw Niemcom oraz organizowały akcje ewakuacji powstańców z getta.

21.04.2005
17:43
[21]

T_bone [ Generalleutnant ]

Gdyby CC4 było w 3D to wyglądałoby tak :DD
Wielu ludzi uważało że w CC4 nie wnosi do serii zbyt wielu elementów, mało kto zadał sobie trud sprawdzenia czy mapy w grze to wymysł twórców czy dokładnie przeniesone na komputer prawdziwe lokacje. Wielki przemilczany plus.

21.04.2005
17:45
[22]

T_bone [ Generalleutnant ]

Wiltz, ile to ciężkich wirtualnych szturmów przepuściliśmy na to Cheateu.

21.04.2005
17:46
[23]

T_bone [ Generalleutnant ]

No i Baugnez, czy ktoś pamięta szturmującego miasteczko od strony lasu kapitana Josepha i jego ludzi ;)

22.04.2005
15:08
[24]

olivier [ Senator ]

Tja, projektanci się postarali. Ciekawe jak to wyglądalo w CCV?

28.04.2005
18:37
smile
[25]

Ghost2 [ Panzerjäger ]

Witam Panów Oficerów... :-P Nadaję "gościnnie", ale chciałbym polecić lekturę książek niemieckiego autora Svena Hassela pt. "Widziałem jak umierali" i "Monte Cassino". Pierwsza traktuje o wojnie w Rosji, druga o bitwie o M.Cassino. Jest osobliwy i ciekawy kawałek niemieckiej prozy o II Wojnie Światowej, widzianej oczami "prostego" feldgrau'a i chociaż autor nie ustrzegł się, szczególnie w "Monte Cassino" licznych "bugów", moim zdaniem warto przeczytać.

28.04.2005
18:39
[26]

Ghost2 [ Panzerjäger ]

Witam Panów Oficerów... :-P Nadaję "gościnnie", ale chciałbym polecić lekturę książek niemieckiego autora Svena Hassela pt. "Widziałem jak umierali" i "Monte Cassino". Pierwsza traktuje o wojnie w Rosji, druga o bitwie o M.Cassino. Jest osobliwy i ciekawy kawałek niemieckiej prozy o II Wojnie Światowej, widzianej oczami "prostego" feldgrau'a i chociaż autor nie ustrzegł się, szczególnie w "Monte Cassino" licznych "bugów", moim zdaniem warto przeczytać.

28.04.2005
18:51
[27]

Ghost2 [ Panzerjäger ]

Witam Panów Oficerów... :-P Nadaję "gościnnie", ale chciałbym polecić lekturę książek niemieckiego autora Svena Hassela pt. "Widziałem jak umierali" i "Monte Cassino". Pierwsza traktuje o wojnie w Rosji, druga o bitwie o M.Cassino. Jest osobliwy i ciekawy kawałek niemieckiej prozy o II Wojnie Światowej, widzianej oczami "prostego" feldgrau'a i chociaż autor nie ustrzegł się, szczególnie w "Monte Cassino" licznych "bugów", moim zdaniem warto przeczytać.

28.04.2005
23:22
[28]

olivier [ Senator ]

A ja słyszałem, że to takie wojenne science-fiction i misz-masz na bazie zasłyszanych opowieści - postać autora i jego uczestnictwo w opisywanych wydarzeniach budzi spore wątpliwości.

29.04.2005
07:45
[29]

U-boot [ Karl Dönitz ]

Witam

Posiadam aż pięc książek pana Svena Hassela:
- Towarzysze Broni
- Monte Cassino
- Widziałem jak umierają
- Koła terroru
- Legion potępieńców

Wszystkie są napisane na to samo kopyto, dzielni niemieccy żołnierze walczą nadzwyczaj skutecznie i krwawo ale tylko od czasu do czasu - większość chwil w ich wykonaniu to pijaństwo, obżarstwo, kopulowanie :-))

Ale pomimo tego coś te bajeczki w sobie mają :-)) czyta się to całkiem przyjemnie.

Pozdrowionka

30.04.2005
01:53
[30]

U-boot [ Karl Dönitz ]

Witam

60 lat temu odszedł ten, co podpalił cały świat !!

Dzis także jadę w miejsce, w którym 20. 07.1944 ktoś próbował zmienić świat - nie udało mu się i zapłacił za to najwyższą cenę !!

Pozdrowionka

30.04.2005
02:24
smile
[31]

Lim [ Senator ]

Wilczy Szaniec na celowniku ?
Byłem tam tylko 3 razy - może tego lata trafi się okazja ...marzenia.

,,Baw się'' Ubi dobrze i przywieź jakiś malutki odprysk betonu na pamiątkę ;)

30.04.2005
07:22
[32]

U-boot [ Karl Dönitz ]

Lim --> nie da się ukryc, własnie spod mego domu wyrusza kawalkada pojazdów pancernych :-))

Pozdrowionka

02.05.2005
09:19
[33]

U-boot [ Karl Dönitz ]

Witam

I zakończyłą się wycieczka po bunkrach :-))

Kętrzyn, Mauerwald, Twierdza Boyen - całkiem interesujące miejsca, choć to ostatnie raczej nie przygotowane do zwiedzania.

Powiem szcerze, ze widząc te ogromy betonu i stali zrodziło mi się w głowie pytanie:

Po co to wszystko ??

Przecież te bunkry - szczególnie w dowództwie OKH, były ogromne jako bryła ale w swej masie zawierały tylko malutkie pomieszczenia dla ludzi - 2 a czasami 5 pomieszczeń - przy takiej ogólnej objętości.

Mieszane uczucia :-)

Pozdrowionka

02.05.2005
14:15
[34]

komin [ Pretorianin ]

szukam veterana do potyczek najchetniej w cc 4 lub 5 bez modow

proponuje caluska kampanie po obu strochach

moge hostowac

jesli ktos sie zdecyduje zapraszam na gg bo na forum rzadko zagladam

02.05.2005
14:35
smile
[35]

Krwawy [ Generaďż˝ ]

komin---> tu tylko takich spotkać możesz :D gorzej z czasem ;(

02.05.2005
19:12
[36]

T_bone [ Generalleutnant ]

Berlin mod do CC5 na łamach dziennika Le monde ? ;))

03.05.2005
12:31
smile
[37]

Krwawy [ Generaďż˝ ]

a ... Bone jest cos nowego w modach do CC ??

03.05.2005
12:52
smile
[38]

T_bone [ Generalleutnant ]

Krwawy----> Jest CC5: El Alamein ale z tego co słyszałem to słaby i zabugowany mod który nie jest wart czasu jaki poświęca się na jego ściąganie. Drugi to Close Combat 5 - 1946 czyli małe SF "co by było gdyby" w Normandii, czerpie garściami z twórczości innych modów (mapy, grafiki). Trzeci nowy mod to Close Combat 5 - Battle of Berlin, pierwszej klasy mapy, agresywne AI rosjan, całość psuje słabe wykonanie ikon jednostek i żałosne grafiki pojazdów made in ZSRR które aż się proszą o własnoręczne przerobienie ;)

Dobre źródło informacji pod linkiem:

04.05.2005
21:10
smile
[39]

Krwawy [ Generaďż˝ ]

Obrona Berlina rozpoczeta :D

Radio Berlin ... mówi... kom... ... ... ... rosyjskie wojska na przedmiesciach nasze... ... ... nasze dzielne wo... ...

04.05.2005
21:14
smile
[40]

Krwawy [ Generaďż˝ ]

Komunikat... Radio Berlin... z rozkazu naczelnego wodza wzywamy wszystkie zdolne do dalszej walki jednostki wojskowe ... ... ... ... ... .Adolf ...r

06.05.2005
17:02
[41]

Krwawy [ Generaďż˝ ]

Radio Berlin informuje:

W dniu dzisiejszym doszło do zaciętych walk w okolicy miejscowości Golzow i Reitwein.
Miejscowość Golzow w dalszym ciągu pozostaje w naszych rekach po zaciętych bojach

06.05.2005
17:03
[42]

Krwawy [ Generaďż˝ ]

W miejscowości Reitwein na południe od Berlina doszło do intensywnej wymiany ognia pomiędzy 303 inf. Div „Doberitz” a jednostkami 29 GSK/ 8GA

06.05.2005
17:04
[43]

Krwawy [ Generaďż˝ ]

Dzięki bohaterskiej obronie udało się zatrzymać przeciwnika na pozycji wyjściowej,
zadając jednoczesnie poważne straty.

06.05.2005
17:06
smile
[44]

Krwawy [ Generaďż˝ ]

Na pozostałych odcinkach frontu ”…nadal bez zmian…”

06.05.2005
21:23
smile
[45]

Hansvonb [ Pretorianin ]

może coś z tego będzie:

https://www.gry-online.pl/S013.asp?ID=19487

06.05.2005
21:25
smile
[46]

Krwawy [ Generaďż˝ ]

Radio Berlin informuje:

W dniu dzisiejszym z rozkazu naczelnego dowództwa ogłasza się :
Każda osoba pochodzenia aryjskiego zobowiązana jest do stawienia się wyznaczonych rejonach w celu odbycia szkolenia bojowego.

Naczelny referent Hans Flashe

06.05.2005
22:28
smile
[47]

T_bone [ Generalleutnant ]

Hansvonb----> Wątpie, bo niby co miałoby być, Red Phoenix ?? Ta gra nawet nie będzie o prawdziwej wojnie koreańskiej, fabuła ma być na podstawie powieści Larrego Bonda. Swoją drogą gratuluje newsmanom GoL stwierdzenia że fabuła First to Fight jest nadal związana z wydarzeniam II Wojny Światowej ;)))

Krwawy--> Oczekujemy dalszych raportów radia Berlin :)

Ghost wspominał na początku tego wątku o Brother in Arms: Road to Hill 30, osobiście moge stwierdzić że gra jest bardzo dobra i powinna się spodobać każdemu fanowi CC. Nie jest to bezmyślny shooter w stylu MoH czy CoD, w grze wcielamy się w sierżanta i skupiamy się głownie na dowodzeniu drużyną. Nie ma też fantastycznej fabuły która rzuca nas od Normandii po Stalingrad, jest za to realne 14 dni w Normandii z misjami tworzonymi na podstawie prawdziwych AAR więc niestety w tej grze nie będziemy uciekać jeepem przed Tygrysami. Jakbym miał szukać wad to można się przyczepić do swego rodzaju konsolowego "posmaku" w czasie gry, trochę za sprawą grafiki, małego multiplayer czy nadzwyczajnie prostego sterowania, poprostu pewne rzeczy przywołują na myśl konsolę i trudno tego nie zauważyć. Dla niektórych wadą może być strzelanie które przypomina mi o tym jak nieskuteczna była broń ręczna w CC2 ;)

06.05.2005
22:50
smile
[48]

T_bone [ Generalleutnant ]

Khem musze to sprostować, to silniejsze odemnie ;)
Akcja BiA nie trwa 14 dni tylko jest osadzona w przedziale czasowym od 6 do 14 czerwca ;P

06.05.2005
22:56
smile
[49]

Hansvonb [ Pretorianin ]

komisarz 'Przegroda'
A, komisarz 'Przygoda'.

Pedant, szczególarz.

06.05.2005
23:06
[50]

zurek16 [ Pretorianin ]

Bone => No nie wiem czy to El Alamein jest slabe. Wedlug mnie jest bardziej dopracowane niz BoB jak na pierwsze wydania tych modow- chociaz jest pare bugow typu panzerfausty ale ogolnie przyjemnie sie gra no i komp tez nie gra zle.
A w Bobie to trzeba przyznac mapy sa dobre ale te ikonki jednostek sa straszne - wiekszosc zerznieta z pudelek od modeli :] No i bug w postaci zostawiania dymu po strzale przez niektore pojazdy. No i dosyc czeste sypanie sie przy wgrywaniu bitew. Po za tym Sapa ( autor Boba ) komplentnie olal robie nowych skladow spadochroniarzy i sa takie same jak w podstawowym CC 5. No i jeszcze jeden spory bug to taki ze nie ma wogole panzerfaustow 60 i 100, i niemcy nie oszczedzaja je na czolgi tylko wala nimi w piechote. Miejmy nadzieje ze to poprawia bo ambicja autoro boba jest zrobienie go tak idealny jak gjs :).
A i planuja zrobic sub moda GJS II czyli walki w lipcu wokol Caen gdzie bedzie m. in LAH, DR i byc moze beda Polacy :]

07.05.2005
10:23
[51]

U-boot [ Karl Dönitz ]

Witam

Dla rozluźnienia atmosfery tuż przed poddaniem Berlina mały dowcip :-)

Podchodzi facet do dziewczyny i pyta:
- Przepraszam bardzo, czy nie zrobiłabyś mi loda?
- No pan chyba zwariował!!!
- Nie, nie. Momencik. Najpierw rzecz jasna pójdziemy na obiad do wytwornej restauracji.Potem do opery na przedstawienie.Następnie udamy się do mojego domu na kolację ze śniadaniem:). Rano jak już się pani obudzi Zrobimy małe zakupy. Dom mam całkiem spory ale może się pani basen nie spodobać wiec może kupimy nowy. Później pójdziemy do salonu samochodowego po jakieś wspaniałe cztery kółka dla pani. Później jakieś kilka futerek z norek bądź szynszyli. A potem na przykład do jubilera po powiedzmy...
- Pfierfcionek-odpowiada kobieta klęcząc przed mężczyzną

Pozdrowionka

07.05.2005
10:51
smile
[52]

T_bone [ Generalleutnant ]

Hansvonb---> Diabeł tkwi w szczegółach ;)

Zurek---> Przyznam się szczerze że nie grałem jeszcze w El Alamein czy Berlin bo wciąż mam GJS 4.4 :) Dlatego można powiedzieć że wysuwam te oceny tylko na podstawie tego co czytałem na innych forach.

08.05.2005
09:13
smile
[53]

Krwawy [ Generaďż˝ ]

Radio Berlin informuje :

We wczesnych godzinach porannych nasze bohaterskie jednostki z Pz Div „Muncheberg” zniszczyły nie opodal Golzow w tak zwanych seelow hights, barbarzyński zagon 8 GA.

08.05.2005
09:18
smile
[54]

Krwawy [ Generaďż˝ ]

Z dotychczasowych informacji wywiadu, wyłania się obraz głównego kierunku natarcia jednostek radzieckich.

Naczelny referent Hans Flasze

09.05.2005
16:54
smile
[55]

Krwawy [ Generaďż˝ ]

Bone---> jak mozna podmienic ikonki jednostek w CC ?? Te co sa w BoB sa do d.... !!

09.05.2005
17:05
[56]

T_bone [ Generalleutnant ]

Krwawy---> Ehehe owszem są żałosne. O ile pamiętam to ikonki podmieniałem programem GadgetMunger, on sam jest porosty w obsłudze, wypakowywujemy plik zawierający ikonki i podmieniamy te które chcemy w odpowiedni sposób. Inna sprawa że ten sposób nie jest już taki prosty dla przeciętnego człowieka, trzeba mieć odpowiedni format, rozmiar i wklejać nowe ikonk "do góry nogami" w efekcie trochę to czasochłonne.

09.05.2005
17:31
smile
[57]

Krwawy [ Generaďż˝ ]

Oj to dupa :((

13.05.2005
20:01
[58]

U-boot [ Karl Dönitz ]

Oli --> własnie teraz przeczytałem o Twym sukcesie !!

Gratulacje !!!

Pozdrowionka

23.05.2005
19:31
[59]

eJay [ Gladiator ]

oopps nie ten watek:)

Wypowiedź została zmodyfikowana przez jej autora [2005-05-23 19:37:18]

02.06.2005
18:45
[60]

U-boot [ Karl Dönitz ]

Małe co nieco do poczytania, co by wątek nie zaginął w odchłani :-))

Stosy kłamstw o Inkwizycji

Obraz Świętej Inkwizycji, pokutujący w potocznej świadomości i bezustannie ugruntowywany przez media, ma tyle samo wspólnego z historyczną prawdą, ile Księstwo Mołdawii z serialu "Dynastia" z prawdziwą Mołdawią.

O Świętej Inkwizycji słyszał każdy. Przy dziesiątkach okazji przywołuje się ją jako symbol najstraszliwszego wdziejach cywilizacji masowego prześladowania, fanatyzmu i kontroli myśli. Liczni autorzy każą nam widzieć w niej historyczny pierwowzór hitleryzmu i stalinizmu. Każda napaść na Kościół i religię katolicką obowiązkowo zawiera odwołanie do jakoby powszechnie znanych, a nie odpokutowanych zbrodni Świętego Officjum. O owych enigmatycznych zbrodniach przypomina bez przerwy - ale i bez konkretów - prasa, filmy, literatura. Nawet pornografia z lubością wyżywa się w kojarzeniu tortur z lochami Inkwizycji i zakapturzonymi mnichami.

Kto by jednak chciał ową najczarniejszą z legend skonfrontować z dziełami historyków - nawet tych nie kryjących swej niechęci do Kościoła i religii - przeżyje głębokie zdumienie, że wszystko było inaczej. Znajomość choćby tylko podstawowych faktów każe stwierdzić, że cała ta wymyślona w ostatnich stuleciach legenda okrutnej, fanatycznej i zbrodniczej Inkwizycji ma tyle wspólnego z historyczną prawdą, ile księstwo Mołdawii z serialu "Dynastia" z istniejącym naprawdę państwem o takiej nazwie. Nie twierdzimy tu, że Inkwizycja nie istniała ani że poszczególni jej sędziowie nie dopuszczali się postępków, z dzisiejszego punktu widzenia, godnych głębokiego ubolewania. Niektóre fakty z dziejów Inkwizycji, wyrwane z historycznego kontekstu, budzą w dzisiejszym człowieku zrozumiały odruch sprzeciwu. Kłamstwo czarnej legendy opiera się jednak na całkowitym przeinaczeniu historycznego tła i proporcji. W istocie bowiem, jak piszą Jean i Guy Testasowie, na tle ogólnie panujących obyczajów Inkwizycja była najbardziej obiektywną instytucją swej epoki.

O wydarzeniach sprzed wieków nie można wyrokować nie znając mentalności czasów, w których miały miejsce, ani wypadków, które do nich doprowadziły. Potoczna wiedza o Inkwizycji, ukształtowana przez osiemnastowiecznych, fanatycznych antyklerykałów i rozbudowana przez ich następców, opiera się właśnie na oderwanych faktach, przeinaczanych, wyolbrzymianych i obudowywanych całkiem fantastycznymi hipotezami. Co istotne, czarnej legendy Inkwizycji nie tworzyli historycy, nawet najbardziej stronniczy. Autorytetami od okrzyczanych zbrodni Świętego Officjum stali się głównie pisarze i scenarzyści, których nikt nigdy nie próbował rozliczać z rzetelności czy obiektywizmu. Czym w ogóle była Inkwizycja? Czarna legenda każe widzieć w niej coś na kształt kościelnej tajnej policji, stojącej ponad prawem i dysponującej nieograniczonymi prerogatywami do więzienia, torturowania i mordowania kogo tylko jej się spodobało. W istocie zaś Inkwizycja powołana została w chwili ogarniającego Europę kryzysu społecznego właśnie po to, aby położyć kres szerzącemu się bezprawiu, i, lepiej lub gorzej, zadanie owo wypełniła, oszczędzając staremu kontynentowi wielu krwawych zawieruch.

Współczesnemu człowiekowi sam fakt potępiania przez Kościół herezji i zwalczania ich usiłuje się przedstawić jako rzecz z gruntu naganną, jak gdyby pierwowzór totalitarnych tendencji do tłumienia wolności myśli. Zapomina się przy tym, że religia chrześcijańska stanowiła w państwach średniowiecznych podstawę społecznego ładu, równie niekwestionowaną, jak dzisiaj demokracja i prawa obywatela. W przypadku większości herezji zakwestionowanie owej ideologicznej podstawy było środkiem służącym walce z ustrojem. Atak na dogmaty wiary zbiegał się nierozdzielnie z atakiem na króla lub feudalnego pana, towarzyszyły mu zawsze żądania natury politycznej, zazwyczaj także odwieczny postulat wszelkich rewolucji, aby wymordować bogatych i rozdzielić ich mienie między biednych - czyli samych heretyków. W formie sporów religijnych znajdowały ujście konflikty o podłożu ekonomicznym lub narodowościowym, i to one właśnie nadawały tym konfliktom temperaturę prowadzącą do okrucieństw.

Trzeba wyjątkowo złej woli, by kwestionować fakt, iż Kościół wczesnego średniowiecza był wobec herezji bardzo wyrozumiały. Jego reakcją na rozmaite nauczania, kwestionujące ustalenia Kościoła, były z reguły dyskusje, polemiki i synody, na których w świetle Pisma Świętego starano się znaleźć prawdziwe rozwiązanie spornych kwestii. Interwencje władz świeckich zdarzały się sporadycznie, zazwyczaj wtedy, gdy pojawiało się realne niebezpieczeństwo rozbicia jedności kościoła, co zagrażałoby także państwu.

Atmosfera wieku XII różniła się jednak zasadniczo od stuleci poprzednich. Przede wszystkim, nad chrześcijańską Europą zawisło śmiertelne niebezpieczeństwo Islamu. Prowadzona z nim walka i ruch krucjatowy oraz związana z tym spirala obustronnych wojennych okrucieństw w ciągu kilku pokoleń pogrzebały średniowieczną tolerancję. Zarazem stopniowe przemiany ekonomiczne zachwiały wewnętrznym pokojem, pchając zubożałe tłumy do rewolt, a feudałów do wyniszczających wojen domowych. Było to stulecie nie notowanych od czasu wielkiej wędrówki ludów społecznych napięć, dzikich okrucieństw i obłędnych nierzadko ideologii, pragnących przewrócić świat do góry nogami. Głoszenie takich ideologii spotykało się, z oczywistych względów, z ostrą reakcją zagrożonych władców. Pod hasłem walki z herezją stosowali oni coraz okrutniejsze represje. Z drugiej strony, oskarżenie o herezję było dobrym sposobem zniszczenia przeciwnika lub wymówienia posłuszeństwa feudalnemu suwerenowi. Herezja stała się powszechnie nadużywanym orężem w politycznych rozgrywkach, często pretekstem do zwykłych grabieży. Tradycyjnie wyrokowanie o herezji leżało w kompetencjach biskupów, ale szybko przestało to wystarczać - lokalni dostojnicy Kościoła byli nazbyt często zastraszani lub korumpowani przez feudałów.

Powołanie systemu obiektywnych sądów, podlegających bezpośrednio papieżowi, władnych ustalać, co rzeczywiście jest herezją, a co nie, było w tej sytuacji jedyną możliwością przeciwstawienia się ogarniającemu Europę chaosowi. Nieprzypadkowo w dekrecie Papieża Grzegorza IX, określającym zasady funkcjonowania trybunałów inkwizycyjnych, czytamy iż jednym z ich podstawowych celów ma być niedopuszczenie do karania za herezję osób niewinnych.

Jedną z charakterystycznych cech antykatolickiej propagandy jest wybielanie wszystkich historycznych przeciwników Kościoła Rzymskiego. Człowiekowi dzisiejszemu podsuwa się prostacki, czarno - biały obraz historii. Wszyscy, którzy kiedykolwiek z jakichkolwiek pozycji zwalczali katolicyzm, obsadzani są w nim w roli szlachetnych idealistów, prześladowanych za śmiałość myślenia przez fanatyczny, żadny władzy i kierowany wyłącznie chęcią ugruntowania swej pozycji kler.

W taki wyidelizowany, krańcowo odmienny od prawdy sposób przedstawia się zwłaszcza sektę Katarów, zwanych również Albigensami, głównego wroga Kościoła u zarania Inkwizycji i bezpośrednią przyczynę jej powołania. Doktryna Katarów zakładała generalne potępienie dla świata, a nade wszystko dla ciała ludzkiego. Świat był bowiem według "doskonałych" dziełem szatana, seks i prokreacja - najgorszą z możliwych zbrodnią, spędzanie płodu uczynkiem zalecanym, a jedyną drogą ratunku dla grzeszników "oczyszczenie" przez rytualną śmierć głodową (osoby wskazane przez katarskich przywódców zamurowywano w głodowym bunkrze, zupełnie tak, jak czynili to kilka wieków później hitlerowcy). Sekciarze dopuszczali się na katolikach, a zwłaszcza na duchownych, masowych morderstw, które burzyły krew współczesnych. I choć jest faktem, że potem dorównały im z nawiązką okrucieństwa pacyfikujących Prowansję wojsk krzyżowych - złożonych głównie z od pokoleń śmiertelnie z południowcami skłóconych Normanów - to robienie z Albigensów niewinnych owieczek jest doprawdy absurdem.

Chęć wywołania u współczesnych odrazy i jednostronnego potępienia dla Kościoła Rzymskiego każe także przemilczać prawdę o charakterze ruchów reformacyjnych i ich przywódcach. Raczej nie wspomina się o chorobliwej nienawiści Lutra do Żydów, o jego licznych wezwaniach do pogromów oraz pismach, w których snuł plany całkowitego wyniszczenia i wypędzenia z Europy wyznawców judaizmu. Nie wspomina się o charakterystycznej i dla niego, i Jana Kalwina obsesji ścigania czarownic. Co więcej, z wyjątkową perfidią przypisuje się "polowania na czarownice" właśnie Inkwizycji, co jest wierutną bzdurą. To fakt, że przed sądami inkwizycyjnymi stawali ludzie oskarżeni o czary. Kilkakrotnie nawet, zwłaszcza w późniejszym czasie, zapadały w takich sprawach wyroki skazujące. Częściej jednak Inkwizycja uniewinniała podejrzanych i powściągała zapędy ludności; w jednym z procesów w Hiszpanii trybunał inkwizycyjny przyjął nawet wykładnię, na mocy której złożenie oskarżenia o czary mogło zostać uznane za herezję - co na długie lata zlikwidowało tam problem czarownic. W istocie właśnie historia renesansowych "polowań na czarownice" może być dowodem, że istnienie Inkwizycji zapobiegło stoczeniu się krajów katolickich w otchłań zbiorowej histerii i masowych morderstw, jak to się stało w tej części Europy, gdzie podobnej wyższej instancji zabrakło. Według szacunków Briana B. Levacka, zawartych w książce "Polowanie na czarownice w Europie", w wieku XVI w całej Europie spalono za czary około 300 tysięcy osób, głównie kobiet. Dwie trzecie z nich zginęło w protestanckich Niemczech, a około 70 tysięcy w oderwanej od Kościoła Anglii.

Jeśli szuka się w historii prawdy, nie amunicji do kampanii propagandowych, trzeba zwrócić uwagę na fakt, że Inkwizycja w większości wypadków działała w atmosferze antykatolickiego terroru, wojny, broniąc tradycyjnego porządku przed ewidentnie zbrodniczymi rewolucjami. Nie od rzeczy jest pamiętać, że wielu inkwizytorów poniosło męczeńską śmierć, niektórzy z rąk heretyckich powstańców, inni z polecenia władców, dla których ci nieprzekupni i niezależni sędziowie byli często przeszkodą.

Jednym z głównych elementów czarnej legendy jest podkreślanie rzekomego okrucieństwa Inkwizycji. Sugeruje się, jakoby Inkwizycja znała tylko jeden wyrok - śmierć na stosie, i jakoby szafowała nim bez umiaru. Sugeruje się, że całe postępowanie sądowe Inkwizycji oparte było na wyrafinowanych torturach. Twierdzi się wreszcie, że Inkwizytorami byli ludzie o sadystycznych skłonnościach, fanatyczni mordercy i psychopaci, ogarnięci manią zabijania. Do jakiego stopnia jest to sprzeczne z prawdą, najlepiej świadczą zaczerpnięte z opracowań historycznych liczby. Bernard Gui, jeden z ulubionych szwarccharakterów antyinkwizycyjnej literatury, jako Inkwizytor Tuluzy w latach 1307 - 1323 wydawał średnio jeden wyrok śmierci na sto rozpatrywanych spraw (ściślej biorąc, była to decyzja o przekazaniu oskarżonego sądowi świeckiemu, albowiem Inkwizycja sama wyroków śmierci ferować wówczas nie miała prawa). Działo się to w samym sercu nieformalnego "państwa" Albigensów, jeszcze wówczas aktywnych. Ten fakt dość słabo przystaje do owego fanatyka, ogarniętego manią tropienia i palenia na stosie sług szatana, jakiego znamy z kart "Imienia Róży" Umberto Eco.

Równie zaskakująco w porównaniu z czarną legendą wyglądają zapisane w dokumentach efekty działalności okrzyczanej szczególnie okrutną i bezwzględną Inkwizycji Hiszpańskiej. Ustalenie dokładnych danych dla całej Hiszpanii jest rzeczą sporną, istnieją bowiem źródła dawne, choć o kilkaset lat późniejsze od Torquemady, szacujące liczbę spalonych na stosie przez Inkwizycję - w ciągu całej jej kilkusetletniej działalności - nawet na trzydzieści tysięcy. Jest to największa z kiedykolwiek rzuconych liczb; wymienia ją Juan Antonio Llorente, historyk zdecydowanie niechętny Kościołowi, nie wskazując jednak żadnych konkretnych źródeł tych danych. Nawet jeśli przyjąć tę liczbę bezkrytycznie, jak uczyniła to część dawniejszych historyków, wydaje się ona stosunkowo skromna w porównaniu z osiągnięciami choćby republikańskich władz tejże Hiszpanii, które w czteroleciu 1936-39 zdążyły zgładzić ponad sześćdziesiąt tysięcy obywateli za takie zbrodnie, jak arystokratyczne urodzenie, zbyt duży majątek, zbyt wysokie wykształcenie bądź śluby zakonne.

Zupełnie inny jednak obraz wyłania się, kiedy sięgniemy do fragmentarycznie zachowanych źródeł z epoki. W uważanym za szczególnie "gorący" hiszpańskim okręgu Bajadoz w ciągu 1O6 lat (1493-1599) skazano na stos... 20 osób. Podobne liczby zawierają dokumenty z innych archiwów. Według dzisiejszych szacunków, sporządzanych na podstawie źródeł z epoki, na ok. 50 tys. procesów, jakie odbyły się przed trybunałami inkwizycyjnymi w całym kraju w latach 1560-1700 wydano mniej niż 500 wyroków śmierci - około jeden na sto.

Okres wcześniejszy, od roku 1484 do 1560, budzi więcej rozbieżności. Najbardziej niekorzystne dla Torquemady szacunki historyków mówią o stu tysiącach procesów i około dwóch tysiącach wydanych wyroków śmierci (ich wykonywanie, o czym za chwilę, nie jest jednak wcale pewną sprawą). Nawet jeśli uznamy te dane za prawdziwe, trzeba pamiętać, iż - znowu - inkwizycja działała tutaj w warunkach podwójnej wojny, bowiem działaniom zbrojnym na granicach towarzyszyły bardzo silne, mające właściwie znamiona wojny domowej, napięcia etniczne. Inkwizycja Hiszpańska, odmiennie niż w innych krajach, została wmontowana w państwowy system sprawiedliwości i na polecenie królowej Izabelli zajmowała się nie tylko wykrywaniem sprzyjających Maurom agentur wśród żydowskich conversos (które, wbrew twierdzeniom niektórych propagandystów, faktycznie istniały), ale także sądzeniem części przestępstw kryminalnych. Przed trybunałami zreorganizowanej przez Torquemadę Inkwizycji stawiani byli złodzieje kościołów, koniokradzi, sodomici czy mordercy, których, co trzeba uwzględnić, spora liczba znajduje się zapewne wśród skazańców.

Bardzo dokładne dane zachowały się natomiast co do hiszpańskiej części "Nowego Świata", gdzie, wedle legendy, inkwizytorzy mieli towarzyszyć okrutnym zdobywcom i z krzyżem w ręku dokonywać na Indianach krwawych masakr oraz palić ich na stosach. W istocie np. w Meksyku pomiędzy rokiem 1574 a 1715 odbyło się... 39 egzekucji.

Właściwych proporcji nabierają te liczby dopiero na tle realiów epoki, w której - wedle osławionego prawa Magdeburskiego - każdy sąd grodzki, złożony z najzupełniej przypadkowych mieszczuchów i zadającego męki "mistrza", mógł wymierzyć 21 rodzajów "kwalifikowanej" (tj. połączonej ze specjalnymi torturami) śmierci za przestępstwa takie, jak kradzież czy cudzołóstwo. W Strasburgu w samym tylko październiku 1582 skazano na stos 134 czarownice - dokładnie dwa razy więcej, niż wynosi zsumowana liczba ofiar pięciu największych auto da fé‚ w dziejach Inkwizycji Hiszpańskiej. W księgach miejskich Genewy znajdujemy zapis, iż w 1545 Kalwin kazał tam spalić za czary - bez żadnego sądu - 31 osób. Do dziś zachowały się zapiski niektórych Inkwizytorów, których antykatolicka propaganda wykreowała na potwory w ludzkich skórach. Z owych zapisków wyzierają jednak sylwetki nie zbrodniarzy, ale sędziów, pragnących przede wszystkim ustalić prawdę. W swoim podręczniku dla inkwizytorów wspomniany już Bernard Gui uczy, że Inkwizytor powinien "zawsze zachować spokój, nie dać się ponieść złości ani oburzeniu... powinien nie zatwardzać swego serca i nie odmawiać zmniejszenia albo złagodzenia kary zależnie od towarzyszących okoliczności... W przypadkach wątpliwych powinien być ostrożny, powinien wysłuchiwać, dyskutować i badać, aby dojść cierpliwie do światła prawdy". Równie nie przystają do otaczającej autora legendy zachowane zapiski znienawidzonego Tomasza Torquemady. redagowane przez niego Instrukcje pełne są napomnień, aby sędziowie nie ulegali gniewowi ani łatwym uproszczeniom, aby pamiętali o miłosierdziu i o tym, że ich celem jest zwalczanie grzechu, nie grzeszników. Na takich wskazówkach raczej nie wychowywali się fanatyczni zbrodniarze. Niechętni religii historycy zazwyczaj wszystkie te wskazania odsuwają na bok, z lekceważącą kwalifikacją "hipokryzja". Po cóż jednak miałby Torquemada udawać w swoich prywatnych, w ogóle nie preznaczonych dla niczyich oczu zapiskach, które pełne są podobnych myśli? Przed kim odgrywałby komedię, żyjąc w ascezie i przeznaczając cały majątek na wsparcie dla ubogich - w tym często dla rodzin osób skazanych przez jego trybunały? Przed swymi współczesnymi na pewno niczego odgrywać nie musiał, a trudno podejrzewać, by przewidział encyklopedystów, oświeceniowy antyklerykalizm i dzisiejszą antykatolicką propagandę.

O ile wyłaniające się ze źródeł postacie inkwizytorów zdumiewają, to przyjrzenie się procedurom pracy trybunałów inkwizycyjnych w zestawieniu z czarną legendą wręcz szokuje.

Wspominaliśmy już tutaj o dominującym w renesansowej Europie prawie magdeburskim, wyjątkowo okrutnym, znającym jeden jedyny dowód - przyznanie się oskarżonego do winy, i jeden jedyny sposób zdobycia tegoż dowodu - tortury. Proces przed zwyczajnym, świeckim sądem czasów renesansu w ogromnej większości przypadków był sprawdzianem odporności podejrzanego na ból. Chronić go mogło tylko wysokie urodzenie lub przynależnośc do grup mających własne sądy (jak np. wojskowi). Zwykły plebejusz, aby zostać uznanym za niewinnego, musiał wytrzymać pięciokrotne "palenia", czyli tortury. Nawiasem mówiąc, stąd pozostałe do dziś w polszczyźnie powiedzenie "pal go sześć" - w ustach prowadzącego przesłuchanie oznaczało to ostatnią, szóstą kolejkę tortur, po której już bez dalszych indagacji wypuszczano podejrzanego na wolność.

W wypadku sądów inkwizycyjnych, żaden z ich sędziów nie miał wątpliwości, że jego celem nie jest skłonienie oskarżonego, by się przyznał, ale ustalanie prawdy. Stąd Inkwizycja przywróciła szereg instytucji nie znanych Europie od czasów antycznych oraz dodała szereg nowych, przejętych później przez sądy świeckie i uważanych dziś za niedłączny warunek wolności obywatelskich.

I tak, oskarżony przed trybunałem inkwizycyjnym nie tylko mógł, ale na stanowcze polecenie Grzegorza IX musiał korzystać z usług obrońcy - zawodowego prawnika. Wyrok wydawał wprawdzie zawodowy sędzia, ale miał w tym obowiązek konsultowania się z liczącą od kilku do dwudziestu osób ławą przysięgłych, którą instrukcje Świętego Officjum nakazywały wybierać spośród najbardziej szanowanych miejscowych obywateli. A wreszcie, innowacja wręcz rewolucyjna - oskarżonemu i jego obrońcy sąd miał obowiązek udostępnić wszystkie zebrane dowody winy, wraz z podaniem nazwisk zeznających przeciwko oskarżonemu świadków. Mówiąc nawiasem, tym ostatnim groziły bardzo surowe - do śmierci włącznie - kary w wypadku udowodnienia fałszywych oskarżeń.

Od połowy wieku XIII inkwizytorom wolno było posyłać skazańca na tortury, instrukcje jednak wyraźnie zabraniały uzwględniania wydobytego na torturach zeznania jako materiału dowodowego, stąd w praktyce nie korzystano z tej możliwości zbyt często. Zupełną nowością w historii była przyjęta właśnie przez Inkwizycję zasada, iż człowiek niepoczytalny nie może być sądzony ani karany. Stąd wymogiem sądu była rozpoczynająca przewód obdukcja lekarska. Dokonujący jej medyk mógł, stwierdziwszy zły stan zdrowia, zabronić stosowania tortur, a stwierdzenie choroby psychicznej podsądnego automatycznie uwalniało go od wszelkiej odpowiedzialności.

Uniknąć kary można było zresztą także na wiele innych sposobów; instrukcje Inkwizycji przewidywały różnorakie formy łagodzenia wyroków i amnestii. Jeszcze w ostatniej chwili przed egzekucją skazany mógł publicznie ukorzyć się i uniknąć stosu.

Tę ostatnią karę stosowano jednak rzadko. Trybunały wymierzały głównie rozmaite kary kanoniczne, nakładały grzywny, nakazywały noszenie znaków hańby, wreszcie udział w "obrzędzie pojednania" - auto da fé. Wiele przeinaczeń dotyczących Inkwizycji Hiszpańskiej opiera się na kłamliwym utożsamieniu tego ostatniego obrzędu ze spaleniem na stosie. W istocie w większości wypadków miał on charakter całkowicie bezkrwawy - jego punktem kulminacyjnym było zapalenie... świec, trzymanych przez wyznających swe winy nawróconych heretyków. Gdy przyjęło się łączyć auto da fé z quemadero (stosem), liczba spalonych stanowiła z reguły kilka procent ogólnej liczby pokutników; w dużych auto da fé z udziałem ponad stu skazanych, bywało ich kilku, bardzo rzadko kilkunastu.

Wystarczyło jednak, dzięki prymitywnej manipulacji słownikowej, utożsamić zapisane w dokumentach liczby uczestników auto da fe z liczbą spalonych na stosie, a już liczba rzekomych ofiar "inkwizycyjnego terroru" została w potocznej świadomości pomnożona kilkunastokrotnie.

Przymierzmy wiedzę, którą na temat Inkwizycji dysponujemy, do tła epoki. Do rzezi, jakie w tym czasie urządzali katolikom Henryk VIII lub Cromwell (Robert Steel w szanowanym dziele Social England pisze wręcz: "W Anglii liczba powieszonych za herezję przewyższa trzydzieści do czterdziestu razy analogiczne dane dla działalności Inkwizycji Hiszpańskiej"). Do morderstw dokonywanych przez Luteran i Hugenotów, do praktyki ówczesnego prawa karnego. Nawet szczególnie ponoć "krwawa" Inkwizycja Hiszpańska prezentuje się na ich tle niezwykle skromnie. Tym bardziej, że przecież Inkwizycja w większości wypadków spełniała zadanie, dla którego ją powołano - ocaliła spójność i byt katolickich królestw, zapobiegła wielu rewolucjom, rzeziom, wojnom domowym i masowym zbrodniom. Trzeba o tym koniecznie pamiętać, zanim przystąpi się do wyliczania w jej dziejach rzeczy, których człowiek dwudziestego wieku nie akceptuje.

Tym bardziej trudno o jakiekolwiek porównanie działalności Inkwizycji ze zbrodniami Rewolucji Francuskiej, kiedy to tylko w ciągu dwóch lat (1792 - 94) zamordowano 36.000 ludzi, w tym 12.000 bez żadnego w ogóle wyroku sądowego. Trudno znaleźć jakiekolwiek proporcje pomiędzy działalnością Inkwizycji a krwawą pacyfikacją katolickiej Wandei, czy ze zbrodniami Komuny Paryskiej, nie mówiąc już o stu kilkudziesięciu milionach ofiar dwudziestowiecznego komunizmu.

Mimo to nie słyszy się jakoś, aby komuś, kto odwołuje się do idei praw człowieka i obywatela, do wolności, równości i braterstwa, do sprawiedliwości społecznej albo republikanizmu, kazano wstydzić się i bić w piersi za owe miliony grobów, jakie po sobie te idee pozostawiły. Natomiast kilkuset skazanych przez Inkwizycję Hiszpańską, w cudowny sposób pomnożonych do dziesiątek, a nawet już setek (!) tysięcy, jest bezustannie przywołanych jako argument przeciwko katolicyzmowi i przy każdej okazji opatrywanych żądaniem jakichś specjalnych ekspiacji oraz pokut.

Ten stan rzeczy będzie się utrzymywał tak długo, jak długo pozwolimy naszym współczesnym trwać w historycznej ignorancji na ten temat. Przekazanie im prawdy o Inkwizycji i położenie kresu czarnej legendzie pozostaje wielkim zadaniem dla historyków i publicystów.

02.06.2005
19:03
[61]

Lipton [ 101st Airborne ]

U-boot--> Czytałem o tym jakiś czas temu, ale to nie był chyba ten artykuł. W kazdym razie ciekawa sprawa:)

03.06.2005
07:16
[62]

U-boot [ Karl Dönitz ]

Znaleziono plany bomby atomowej Adolfa Hitlera

Historycy z Niemiec i USA twierdzą, że udało im się trafić na plany bomby atomowej, nad którą w schyłkowym okresie II wojny światowej mieli pracować naukowcy III Rzeszy – donosi serwis BBC News. Czy Hitler miał szansę rozegrać koniec wojny według własnych reguł?

Unikatowe szkice sprzed 60 lat to jedyny dowód na to, że Wunderwaffe, zapowiadana przez Hitlera cudowna broń, nie była jedynie wymysłem chorej świadomości dyktatora – twierdzą naukowcy. Rysunki pochodzą z prywatnej kolekcji, ale zdaniem historyków, nie ma podstaw do zakwestionowania ich autentyczności. Badacze co prawda studzą zapał poszukiwaczy sensacji, zaznaczając, że szkice są zbyt schematyczne, by założyć, że na ich podstawie udało się Niemcom zbudować bombę, ale jednocześnie podkreślają, że hitlerowska machina wojenna była znacznie bliżej atomu niż do tej pory zakładano.

Odręcznie skopiowane plany niemieckiej bomby nie są datowane, ale zdaniem historyków dokument najprawdopodobniej powstał tuż po wojnie. Niewykluczone, że ktoś chciał zachować w ten sposób prace hitlerowskich inżynierów. Niestety, nie wiadomo kto. Brakuje podpisu.

Nie tak dawno niemiecki historyk Rainer Karlsch wywołał w świecie naukowym burzę twierdzeniem, że w ostatnich dniach wojny naziści prowadzili już niezbyt zaawansowane testy atomowe. Byli dalecy od skonstruowania „klasycznej” bomby, ale mieli nadzieję na połączenie miniaturowej bomby z rakietą – powiedział Karlsch BBC News, nawiązując do niemieckich rakiet V-2, które wielokrotnie spadały na Londyn.

Zdaniem Karlscha, testy przeprowadzono w marcu 1945 roku, w Turyngii we wschodnich Niemczech. Mieli je nadzorować naukowcy z grupy Wernera Heisenberga, niemieckiego fizyka pracującego nad bombą atomową.

Jednak tak śmiała teza, mimo nawet ostatnich odkryć, ma wciąż wielu przeciwników. Karlsch przytoczył wiele istotnych szczegółów w swojej ostatniej książce, ale nie mogę się zgodzić się z obrazem, jaki Karlsch układa z tych szczegółów: że Niemcom udało się przeprowadzić próbę jądrową – uważa prof. Dieter Hoffmann z Instytutu Maxa Plancka w Berlinie

06.06.2005
14:12
smile
[63]

Lim [ Senator ]

nikt (nawet Ubi ?) nie zdobędzie się na mały wykład'zik na temat D-Day ?

KONIEC ŚWIATA

21.06.2005
19:36
[64]

Lim [ Senator ]

test

21.06.2005
19:38
smile
[65]

Lim [ Senator ]

choroba jasna - 4 razy próbuję opublikować posta z maleńkim obrazkiem (26kb)
i nic...

Miałem rozegrać dzisiaj kampanię z moim znajomym i dostałem od niego taki scren - pamięta ktoś jakiego błędu to komunikat ?

21.06.2005
21:07
[66]

T_bone [ Generalleutnant ]

Lim----> Niech spróbuje wyłączyć DirectDraw w dxdiag, na nowszych kartach graficznych w CC wywala się błąd właśnie związany z DirectDraw tylko że u mnie ten komunikat wyglądał trochę inaczej, ale to było CC5 więc może to tylko różnica wersji.
Jeśli to coś innego to nie mam pojęcia gdzie leży przyczyna :P

21.06.2005
21:16
smile
[67]

ratman [ Prezydent ]

Close Combat:Frist To Fight ta gra jest lepsz od close combata i okolic

21.06.2005
21:25
smile
[68]

inff [ Pretorianin ]

Ja czekam teraz na WinSPMTB.
Yeah, Windowsowa wersja Steel Panther Main Tank Battle, rozdzielczosci ekranu do 1600 na 1200, nowe grafiki, sprzet od 1946 do 2020. napalilem sie jak glupi :P

oj, bedzie sie gralo po sieci :D

21.06.2005
21:30
[69]

T_bone [ Generalleutnant ]

Inff---> Trzeba było tak odrazu, jak wyjdzie to zaciągne i może pogramy on-line.
Mhmm jakiś scenariusz Polska vs Niemcy 2007 :DDD

21.06.2005
23:16
smile
[70]

inff [ Pretorianin ]

T_bone, no co Ty, fatherland oliviera chcesz zaatakowac? Teraz buduje on potege gospodarcza, a w 2007 pewnie reaktywuje partie nazistowska :D

Potwierdzono ze Windowsowska wersja bedzie jutro :P

22.06.2005
07:55
[71]

U-boot [ Karl Dönitz ]

22 czerwca 1941 roku przez wschodnią granicę Związku Radzieckiego przewaliła się nawała niemieckiego Wehrmachtu - 3 miliony żołnierzy, 3500 czołgów i 1800 samolotów. Dużo prawda?

Ale po radzieckiej stronie granicy stało 4,5 miliona żołnierzy, 20000 czołgów i 10000 samolotów. Jak pomimo takiej przewagi wroga udało się Niemcom rozbić Armię Czerwoną i w kilka miesięcy dotrzeć do bram Moskwy? A kiedy tego już dokonali - jak udało się im utrzymać zdobyte ziemie przy czterdziestostopniowym mrozie rosyjskiej zimy? A latem następnego roku dotrzeć do Kaukazu? I wreszcie dlaczego Stalingrad stał się punktem zwrotnym i pierwszą wielką przegraną Wehrmachtu?

Pozdrowionka


22.06.2005
08:58
smile
[72]

Lim [ Senator ]

Ubi ---> święte słowa .
20000 cołgów i 10000 samolotów w dużej części STAŁO, booo - nie jeździło i nie latało ;)
Upraszczajac bardzo - armia czerwona była słaba ...słabością kadry, niedołęstwem najwyższego dowództwa sparaliżowanego politycznym terrorem, brakami w zaopatrzeniu i wyposażeniu, przestarzałą doktryną wojenną , organizacją i wyposażeniem - zresztą głównie w środki transportu i łączności ...
Wprowadźmy drobną korektę w dane przytoczone przez U-boota. Niemcy to wraz z sojusznikami 5,5 mliona żołnierzy wspieranych przez 3700 czołgów i 2200 samolotów (inne znakomite żródło podaje liczbę 3500 czołgów i 2800 samolotów) . Biorąc pod uwagę koncentrację sił na głównych kierunkach i ogromne bojowe doświadczenie armii niemieckiej, można śmiało założyć że to niemcy mieli przewagę pomimo mylącej wymowy przytoczonej magii liczb ;)
Osiągnięcia Niemców nie można jednak nie docenić, przypomnijmy sobie że spośród niezliczonego mrowia radzieckich czołgów 1100 -1400 (znowu rozbieżności w liczbie podawanej przez różne źródła) to nowe T-34 i KW które nie miały absolutnie odpowiadających jakością odpowiedników po stronie niemieckiej.

23.06.2005
07:29
[73]

U-boot [ Karl Dönitz ]

Lwowskie Orlęta

Za co poległy Lwowskie Orlęta – młodziutcy obrońcy miasta przed Ukraińcami w 1918 r.?

Gdy wybuchły walki o Lwów, Józef Piłsudski był jeszcze w niemieckiej niewoli. Pierwsza wielka wojna miała się ku końcowi, ale nie istniało jeszcze niepodległe państwo polskie z rządem, parlamentem i jednolitą armią. Dni cesarstw niemieckiego, rosyjskiego i austriackiego były policzone, lecz kształt powojennej Europy – poddanej dotąd ich władcom – nie był ustalony. Marzenie o wolności we własnym państwie zdawało się być w zasięgu ręki. Takie marzenie pobudzało do niepodległościowego czynu między innymi Polaków i Ukraińców. Musiało dojść do zderzenia.

Rankiem 1 listopada 1918 r. oddziały ukraińskie wykonały rozkaz zdobycia Lwowa. Rozkaz wydał tajny Ukraiński Komisariat Wojskowy, który chciał tworzyć fakty dokonane, a nie czekać, aż politycy z Ukraińskiej Rady Narodowej, powołanej we Lwowie w połowie października 1918 r., ustalą między sobą, jak najskuteczniej stworzyć Wolną Ukrainę. Przejęcie Lwowa przez Ukraińców miałoby wielkie znaczenie symboliczne i polityczne. Miasto w czasach austriackich wyrosło na perłę Galicji, nieustępującą wiele Warszawie, a przerastającą Kraków czy Poznań. Widząc nieuchronny upadek władzy austriackiej, Ukraińcy i Polacy zaczęli się organizować wojskowo i administracyjnie – rozpoczął się wyścig z czasem. Ale stan rzeczy był taki, iż 200-tysięczny wtedy Lwów zamieszkiwali w większości Polacy (60 proc.), Żydzi (ok. 30 proc.) i Ukraińcy (przez Polaków nazywani zwykle Rusinami), których w mieście było zaledwie ok. 10 proc.

Proporcje ludnościowe były więc niekorzystne dla zamiarów ukraińskich, ale dużo lepiej przedstawiała się sytuacja militarna. Garnizon austriacki był w rozsypce, w mieście pozostały z niego głównie oddziały złożone z Ukraińców (ok. 5 tys. ludzi), pod miastem zaś gromadzili się tak zwani strzelcy siczowi – zbrojne formacje ukraińskie o charakterze podobnym do polskich Legionów Piłsudskiego. Akcją zajęcia Lwowa dowodził młody komendant Dmytro Witowśkyj. Oddziały ukraińskie szybko zajęły wszystkie ważne punkty Lwowa, na miejskim ratuszu i innych gmachach publicznych wywieszono żółto-niebieskie flagi. Mimo podwójnej przewagi przeciwnika – psychologicznej, jaką daje efekt zaskoczenia, i wojskowej (w ciągu kilku dni siły ukraińskie wzrosły do 10 tys. żołnierzy) – Polacy przystępują do walki. Powstaje wielopartyjny zalążek politycznej reprezentacji polskiej społeczności miasta oraz jednolita struktura dowodzenia obroną pod komendą oficerów Czesława Mączyńskiego i Stanisława Łapińskiego.

Brakuje jednak żołnierzy i sprzętu. I tak otwarło się pole dla cywili i polskiej młodzieży. Lwowskie Orlęta – gimnazjaliści, studenci, robotnicy, chłopcy i dziewczyny – poszli w bój. Nie mieli broni, amunicji, a przede wszystkim znajomości żołnierskiego rzemiosła, ale mieli odwagę, zapał i wolę walki o to, co uważali za patriotyczny obowiązek. Broń zdobywali na przeciwniku, doświadczenie zdobywali w walce. Bez tych ochotników Lwów byłoby dużo trudniej utrzymać do czasu zorganizowania bardziej regularnej obrony i nadejścia odsieczy, która przybyła z Przemyśla 20 listopada pod dowództwem ppłk. Michała Karaszewicza-Tokarzewskiego.

Historycy podają, że początkowo siły polskie w zajętym Lwowie liczyły około tysiąca ludzi, w ciągu trzech tygodni walk urosły do 6 tys. Aż jedną czwartą (ponad 1400) stanowiła młodzież, głównie gimnazjalna i studencka, od 13 do 18 lat – Lwowskie Orlęta. Wśród niej pierwsza trzydziestka ze szkoły im. Henryka Sienkiewicza – w walkach o nią zginęło w pierwszych dniach listopada ponad 100 Polaków. „Wśród huku granatów, poświstów szrapneli, wśród gradu kul karabinowych stał młodzieniaszek polski po parę dni i nocy z rzędu na placówce i o głodzie, i chłodzie walczył za Polskę z męstwem prawdziwie bohaterskim – pisał już 22 listopada 1918 r., po wyparciu Ukraińców z miasta, naczelny redaktor „Kuriera Lwowskiego”, senior ruchu ludowego Bolesław Wysłouch. – Wielu z nich wymknęło się z domu bez wiedzy i zezwolenia rodziców. Dla tych młodocianych obrońców Lwowa należałoby założyć złotą księgę ku wiecznej pamięci i chluby miasta”.

Tą księgą miał zostać cmentarz Orląt na Łyczakowie, zaprojektowany przez studenta Politechniki Lwowskiej Rudolfa Indrucha, syna Czeszki i Polaka, uczestnika wojny polsko-radzieckiej 1920 r., który nie doczekał się zresztą doprowadzenia budowy do końca, bo zmarł w 35 roku życia, a cmentarz – uważany za jeden z najwspanialszych w swym rodzaju w Europie – nie był jeszcze całkowicie gotowy w 1939 r. W maju tego roku Kornel Makuszyński pisał o nim: „Na te groby powinni z daleka przychodzić pielgrzymi, aby się uczyć miłości ojczyzny. Powinni tu przychodzić ludzie małej wiary, aby się napełnić wiarą niezłomną. A że tu leżą uczniowie w mundurkach, przeto ten cmentarz jest jak szkoła, najdziwniejsza szkoła, której dzieci jasnowłose i błękitnookie nauczają siwych ludzi o tym, że ze śmierci ofiarnej najbujniejsze wyrasta życie”.

Tą księgą są także poezje, obrazy, wspomnienia, jakie tworzyły przez lata legendę Orląt. Warszawiak Artur Oppman ułożył jeden z najsłynniejszych wierszy – umierający chłopiec mówi w nim do matki: „O mamo, otrzyj łzy, Z uśmiechem do mnie mów – Ta krew, co z piersi broczy, Ta krew – to za nasz Lwów! Ja biłem się tak samo Jak starsi – mamo, chwal! Tylko mi ciebie, mamo, Tylko mi Polski żal!...”. Bohaterem tego wiersza mógł być niespełna 14-letni Jurek Bitschan, uczeń gimnazjum im. Jordana, harcerz, syn Aleksandry Zagórskiej, szefowej lwowskiej Ochotniczej Legii Kobiet.

Jego ojczym nie chciał puścić chłopca do walki, jednak Jurek go nie usłuchał i pod sam koniec działań wojennych wymknął się wieczorem z domu. Zostawił list: „Kochany Tatusiu, idę dzisiaj zameldować się do wojska. Chcę okazać, że znajdę na tyle siły, by móc służyć i wytrzymać. Obowiązkiem też moim jest iść, gdy mam dość sił, a wojska braknie ciągle do oswobodzenia Lwowa. Z nauk zrobiłem tyle, ile trzeba było. Jerzy”. Mimo opieki doświadczonego żołnierza, chłopak postawiony na warcie dostał się pod silny ostrzał, odniósł rany i zmarł z wykrwawienia. „Żywi walczyli do rana, Do złotych słońca zórz. Ale – bez Jurka Bitschana, Bo Jurek nie żył już”.

Drugim z najsłynniejszych Orląt był 13-letni gimnazjalista Antoś Petrykiewicz. Antoś jeszcze bardziej pasuje do wiersza Oppmana. Walczył z bronią w ręce; śmiertelnie rannego usiłowała go wynieść w bezpieczne miejsce matka sanitariuszka, która sama została wtedy trzykrotnie ranna. W walkach o Lwów poległo czterech członków rodziny Petrykiewiczów. Poświęcony Antkowi wiersz Henryka Zbierzchowskiego zawiera już jakby przeczucie młodziutkich powstańców warszawskich: „W pamięci ten żołnierz mały, Który obronił Lwów Dla Polski chwały: Czapka większa od głowy, Pod którą widać włos płowy. A na za obszernym mundurze Jak ze starszego brata Na łacie łata, Dziura na dziurze”.

W kwaterach cmentarza Orląt pochowano także 66 dziewcząt i młodych kobiet, z których najbardziej znana była Maria Dulębianka, artystka i emancypantka, ale ta – inaczej niż inne poległe – doczekała wieku dojrzałego. Nie dane to było kurierce Felicji Sulimirskiej, śmiertelnie rannej podczas gdy przeprowadzała dwóch polskich oficerów już pod sam koniec walk w listopadzie 1918 r. Miała 21 lat; umarła w szpitalu – pisze w swej monumentalnej monografii cmentarza Łyczakowskiego prof. Stanisław Nicieja – odmawiając jakby litanię z nazw miast polskich: Warszawa, Poznań, Kraków, Wilno, Lwów.

Marszałek Piłsudski udekorował Lwów orderem Virtuti Militari – za „zasługi położone dla polskości tego grodu i jego przynależności do Polski”. Uroczystość odbyła się pod pomnikiem Mickiewicza 22 listopada 1920 r. Ówczesny prezydent miasta Józef Neumann mówił wtedy o Orlętach: „Miłość rodzinnego grodu tuli was do serca, radując się, iż weźmiecie z rąk najdostojniejszych nagrodę najwyższą, jaką Ojczyzna przyznaje swym obrońcom”. Polegli w walkach o Lwów młodzi ludzie – wśród nich Antoś Petrykiewicz – zostali kawalerami orderu. Na skromnym jeszcze cmentarzu Piłsudski zatrzymał się przed mogiłami poległych w bitwie pod Zadwórzem na przedmieściach Lwowa, gdzie 17 sierpnia 1920 r. w walce z bolszewikami zginęło prawie 300 młodych ochotników.

Marszałek nie lubił czułostkowości i podczas kolejnej wizyty w „zawsze wiernym” mieście, w sierpniu 1923 r., przypomniał w odczycie wygłoszonym w lwowskiej filharmonii, że kiedy w listopadzie 1918 r. przybył z niewoli do Warszawy, stolica Polski nie żyła jeszcze toczącymi się walkami we Lwowie: „Jeżeli piękne lwowianki i równie zacni lwowianie przypuszczają, że w Warszawie, gdym tam przyjechał, słowo padło kiedykolwiek o Lwowie, to się grubo mylą (...). Mówiono mi o najrozmaitszych rzeczach, podawano mi tyle recept na zbawienie Polski, lecz o Lwowie – nie mówiono”. Nie mówiono, bo Kongresówka żyła swoimi zmartwieniami.

Najważniejsza była jednak w tej mowie Piłsudskiego ocena walk we Lwowie jesienią 1918 r. „Jestem starym żołnierzem, który wiele rzeczy jako żołnierz widział, dlatego też, przyglądając się Lwowowi w czasie swego pobytu (pod koniec grudnia 1918 r. – A.Sz.), miałem, przyznam się, w pierwszej chwili niechęć do przeceniania znaczenia wojny pod Lwowem”. Ten dystans zrodził w Marszałku i lichy stan polskiego wojska, źle ubranego i zaopatrzonego, i brak większych zniszczeń świadczących o wojennej grozie. Nie było śladów po pożarach ani ruin – miasto cierpiało nie wskutek tych dopustów, lecz wskutek głodu, chłodu, braku wody. A jednak – ciągnął Piłsudski – groza polegała tu na tym, że „codziennie trzeba było walczyć o nadzieję i siłę przetrwania”. I to uczyniło z obrońców Lwowa bohaterów podziwianych przez resztę Polski i przez cudzoziemców. „Miasto zostało polskim, po akcie odwagi i czynu 5 pułku legionowego pod dowództwem ppłk. Tokarzewskiego”.

Po prawie 90 latach od tamtych, obrosłych narodową legendą, wydarzeń, po upadku bloku komunistycznego i po niedawnej pomarańczowej rewolucji Polacy i Ukraińcy zdają się dojrzewać do pewnej korekty spojrzenia na wspólną historię. Ukraiński historyk Jarosław Hrycak (ur. 1960) przyznaje, że oddziały ukraińskie popełniły we Lwowie błędy i nie wykorzystały realnej możliwości wygranej.

Wtóruje mu współczesny pisarz Jurij Andruchowycz: „Polacy wygrali przede wszystkim dlatego, że było to ich miasto, w wymiarze konkretnym, osobistym – to były ich bramy, podwórza, zaułki, to oni znali je na pamięć choćby dlatego, że właśnie tam umawiali się na pierwsze randki. Ukraińcy w znakomitej większości pochodzili ze wsi i słabo orientowali się w obcych sobie warunkach”. Hrycak z kolei podkreśla, że zakrawa na ironię, iż wojna ukraińsko-polska wybuchła i toczyła się już wtedy, gdy cały Zachód świętował przywrócenie pokoju.

„Nieprzejednanie obu stron wynikało z różnicy ich postawy psychologicznej – pisze Hrycak w swej „Historii Ukrainy”. – Dla Ukraińców to była walka o własną wolność przeciwko narodowemu zniewoleniu. Ze zrozumieniem i szacunkiem odnosili się do walki wyzwoleńczej Polaków, ale jedynie pod warunkiem, że nie będzie prowadzona na ukraińskich terenach etnicznych. Stanowisko Polaków było całkowicie przeciwstawne. Polacy czuli się historycznym, państwowym narodem, który ma prawo do Galicji. Zbrojne powstanie ukraińskie odbierali jako kontynuację barbarzyńskich buntów, »rzezi hajdamackiej« z XVII–XVIII w. Z kolei ukraińskie wojsko było dla nich jedynie »bandą« nie zasługującą ani na szacunek, ani na ludzkie traktowanie”.

Nie ujmując niczego zasługom obrońców Lwowa, łatwiej po latach dostrzec, że Orlęta płaciły krwią i życiem nie tylko za wolność i niepodległość, lecz także za brak dalekosiężnej wyobraźni politycznej starszego pokolenia i jego liderów (dotyczyło to także strony ukraińskiej). Nie widzieli oni – albo nie chcieli zobaczyć – tego, co spostrzegł już pewien polski porucznik, uczestnik wojny polsko-ukraińskiej: „W Małopolscy dwa bratnie narody, polski i ruski albo ukraiński od wieków między sobą zgodnie żyjące, rozpoczęły walkę. Krew bratnia polała się ku radości wspólnych wrogów, a im na przestrogę, aby obcych nie słuchali”.

28.06.2005
20:56
[74]

Ghost2 [ Panzerjäger ]

Powitać Panów Oficerów... :-) Dawno nic nie pisałem, bo jak mi w pracy sprzęt zmieniono, to internet poszedł (z przyczyn ustawowych /ochrona danych osobowych!/ w odstawkę.
Dawno się tak nie bawiłem jak przy dwóch "Generałach" - PGIII Scorched Earth i PG3D Assault... W tym drugim właśnie zakończyłem rozpoczętą 6 czerwca 1944 r. kampanię francuskiego generała LeClerca tryumfalnym wjazdem do Hamburga i do Lubeki. Udało mi się "doświadczalnie" sprawdzić, że Niemcy mogli błyskawicznie przełamać francuskie pozycje pod Sedanem (scenariusz opiewa na dwanaście rund -> ja go zrobiłem w pięciu turach). W PGIII Scorched Earth kampanię Guderiana zakończyłem zdobyciem Stalingradu w 1943 r.

Inff, czego Ty chcesz od CC1-5?

29.06.2005
17:38
[75]

maniek_ [ O_o ]

Witam!

Mam provlem z modem GJS v4.4. Otóż:
-instaluję od nowa cc5
-plug-in managerem instauję GJSv44.pln (33.9 MB)
-kopiuję mapy do GJSa

I tu pojawia się zonk, nie mogę odpalić gry zmienionym plikiem CC5.exe, ponieważ wyrzuca on błędy o problemach z odczytaniem wpisów w rejestrze. Kiedy uruchomię grę oryginalnym CC5.exe, mogę grać, ALE mapa strategiczna, tj. widok normandii z podziałem na poszeczgólne mapy to totalny misz-masz, podkład, sektory map, możliwości ruchu, nic się z tego nie da odczytać... jaki plik .map muszę zamienić, i gdzie mogę go znaleźć? Z góry dzięki za odpowiedź.

29.06.2005
17:43
[76]

T_bone [ Generalleutnant ]

maniek---> A patch 5.01 na CCV ? Ja miałem problemy z uruchomieniem tego moda bo instalowałem patcha partyzancką metodą i wyskakiwał błąd o rejestrze.
Dopiero jak go normalnie zainstalowałem to się udało. Mam nadzieję że to ten problem.

29.06.2005
18:03
[77]

maniek_ [ O_o ]

T_bone ---> czyli najpierw CC5 a potem patch 5.01, tak? Okej, spróbuję, dzięki. Jak by co to się tu znowu pojawię :P

08.07.2005
14:40
smile
[78]

Ghost2 [ Panzerjäger ]

Rozgrywam sobie kampanię w "czystym" CC4 i jak dotąd najciekawszą potyczką była obrona kampgruppe (bodajże Wadehn...) z 3 lub z 5 Dywizji Spadochronowej przed atakiem CCA chyba z 7 DPanc. Jeżeli mapka, na której zbiega się "centralnie" kilka dróg, nosi nazwę Baugnez, to Niemcy bronili się w Baugnez i to skutecznie(!), mimo że już na początku stracili niszczyciela czołgów, a niedługo potem jeden z dwóch zespołów z panzerschreckami.

11.07.2005
19:39
smile
[79]

Ghost2 [ Panzerjäger ]

Oto "artyści" panzerschrecka z Baugnez. Nie ma jak fallschirmjaegers...! Zwraca uwagę nazwisko strzelca "panzer-rury"...

11.07.2005
19:42
smile
[80]

Ghost2 [ Panzerjäger ]

Następni, a właściwie - następny bohater z Baugnez, bo z drużyny zostało tylko dwóch całych żołnierzy. Panowie Oficerowie, szeregowy Brunner!

11.07.2005
19:47
smile
[81]

Ghost2 [ Panzerjäger ]

"Przydziałowy" p-panc nie chciał być gorszy - ustrzelił trzy czołgi, rozrabiał też bardziej "detalicznie" - stąd ta "Nahkampfabzeichen" (tak się chyba ta odznaka nazywa...) dla celowniczego.

11.07.2005
19:59
smile
[82]

Ghost2 [ Panzerjäger ]

Kampgruppe "Peiper" spotkała się w Stavelot z CCA z 2DPanc. Wynikła z tego niezła łomotanina przy moście w Stavelot. Ducha bojowego Jankesów, którzy uparcie pchali się przez most, załamał ostrzał z wurframena. Efekty - poniżej

11.07.2005
20:01
smile
[83]

Ghost2 [ Panzerjäger ]

Na koniec - jeden z nielicznych przypadków, kiedy ferajna grubego Hermanna pojawiła się nad polem walki w Ardenach

09.08.2005
12:34
[84]

U-boot [ Karl Dönitz ]

10 sierpnia 1945 roku na japońską miejscowość Nagasaki Amerykanie zrzucili bombę atomową. Zginęło około 80 tys. mieszkańców. Nagasaki było drugim miastem japońskim, które ucierpiało w wyniku użycia przez Amerykanów nowo wynalezionej broni masowego rażenia. Trzy dni wcześniej jeszcze straszliwszy los spotkał Hiroszimę, gdzie liczba ofiar była jeszcze większa.


screen -->
Replika bomby atomowej, którą USA zrzuciły na Nagasaki. Bomba mierzyła 3,25 metra.

12.08.2005
13:35
smile
[85]

Snoozer [ Centurion ]

mam problem z tym BoB'em.

Instaluje gre, instaluje patcha, kopiuje mapy, i jak probuje zainstalowac plugin managerem bob.pln to wyskakuje mi komunikat ze nie moze znalezc takiej a takiej bitwy z orginalnej cc5, mimo ze wczesniej byly tam bitwy, kampanie i cala reszta.
Juz rok nie instalowalem CC a tym bardziej modow wiec moze wyszedlem z obiegu.

14.08.2005
01:36
[86]

U-boot [ Karl Dönitz ]

Żołnierz AK, powstaniec, do tego Słowak z poczuciem polskiego patriotyzmu: po 1945 r. nie było to dobre połączenie

Powstanie Warszawskie nie było "bitwą narodów". Ale wśród powstańców znaleźli się ludzi różnych narodów i wyznań. Nie tylko Żydzi, również muzułmanie z jednostek pomocniczych Wehrmachtu, którzy przeszli na stronę powstańców. A także Anglicy i Rosjanie, którzy uciekli z niewoli. I słowacy.


Żołnierze międzynarodowego plutonu AK z flagą Słowacji


“Leżę już któryś tam dzień w szpitalu. Czas płynie szybko, dzień za dniem mija, wydaje mi się, że jadę przyspieszonym pociągiem w nieznaną przestrzeń. Mijam znajome stacje - to chwile dawnych przeżyć, prześnionych snów, które określa każdy zdrowy człowiek słowem wspomnienie! Dlaczego zdrowy człowiek - raczej rozsądny, który mówi: wspomnienia, jakby stawiał kropkę nad »i«, i koniec na tem! (...) Tylko ja nudziarz, tetryk 30-letni, cofam się do dni ostatnich walk” - pisał, leżąc w szpitalu w Lublinie jesienią 1944 r., Mirosław Iringh “Stanko”.

Kilka tygodni wcześniej bronił pozycji na Czerniakowie, nie miał czasu na myślenie. Ginęli żołnierze z dowodzonego przez niego międzynarodowego plutonu: Słowacy, Gruzini, Ormianie. Powstanie upadało. Desant z praskiego brzegu, przeprowadzony przez żołnierzy 1. Armii WP (berlingowców) wybito, z Czerniakowa odpływały pontony z rannymi. Do ostatnich wrzucono resztki oddziału Iringha: trzynastu rannych Słowaków i pięciu obywateli ZSRR.

“Stanko”, ranny i chory, płynął wpław.

Pluton nr 535

Przed wojną w Warszawie mieszkało około 80 słowackich rodzin. Ojciec Mirosława przyjechał ze Słowacji, jak mówiono, z przyczyn politycznych. Ożenił się z Polką, Heleną Perzanowską, i został. W 1914 r. urodził im się syn Mirosław. Tu też zastała ich II wojna światowa.

W czasie wrześniowej obrony Warszawy obaj Iringhowie, ojciec i syn, wstąpili do tworzonego wówczas Legionu Czechów i Słowaków. Dwa dni później ojciec zginął.

Warszawa padła. Syn poszedł do konspiracji. Na znak pamięci o ojcu przyjął pseudonim “Stanko”, słowackie zdrobnienie od Stanisław. Miał słowacki paszport, a Słowacja była niemieckim sojusznikiem: krajem, któremu Hitler dał w prezencie rzekomą niepodległość, ale go kontrolował. “Stanko” miał szereg przywilejów i z nich korzystał - na użytek AK. Mógł posiadać radio, prowadził więc nasłuch stacji zachodnich, a informacje przekazywał do podziemnych biuletynów. A że gładko wydostawał się z łapanek, przewoził podziemną prasę.

We wspomnieniach jego żony Walerii, również zaangażowanej w konspirację, zachował się opis łapanki, gdy Niemcy zatrzymali pasażerów tramwaju. “Stanko” przewoził w teczce konspiracyjne gazety. Podszedł do żandarma i oświadczył, że jest cudzoziemcem. Poproszony o okazanie dokumentów, podał trefną teczkę Niemcowi, by wyjąć słowacki paszport. Niemiec trzymał torbę i po kontroli oddał ją “Stankowi”, który spokojnie odszedł. Iringh przygotowywał też ulotki w języku słowackim, rozprowadzane wśród Słowaków w Warszawie i Lwowie oraz żołnierzy słowackich i węgierskich (wielu miało słowackie pochodzenie).

W styczniu 1942 r. emigracyjne rządy Polski i Czechosłowacji zawarły układ, a kilka miesięcy później warszawscy Słowacy powołali Słowacki Komitet Narodowy (SKN) i - w porozumieniu z AK - samodzielny pluton. W AK oddział miał nr 535. Zwano go “słowackim”, ale w jego skład wchodzili też inni cudzoziemcy. Latem 1944 r. pluton liczył 57 żołnierzy: 28 Słowaków, 3 Węgrów, 6 Gruzinów, 1 Ukraińca, 1 Czecha i 18 Polaków. Mieli własny sztandar (na awersie godło Słowacji, na rewersie orzeł) i opaski w narodowych barwach: białej, niebieskiej i czerwonej. Opaskę dla dowódcy, podporucznika “Stanko”, wykonała żona jednego z polskich członków SKN: płk. Mieczysława Szczudłowskiego, Jadwiga Szantarek-Szczudłowska. Wykorzystała niezwykły materiał: wstęgę orderową marszałka Ferdynanda Focha, którą przepasał kiedyś męża w uznaniu jego zasług. Na opaskę się nadawała, bo barwy francuskie są takie jak słowackie. Dlatego słowaccy powstańcy byli brani przez ludność cywilną za Francuzów.

W kasku, z papierosem

1 sierpnia pluton “Stanka” miał zdobyć Belweder. Na miejsce zbiórki dotarła tylko część oddziału - i dwudziestu kilku ludzi ruszyło do ataku. Przeżyło siedmiu. Pieczołowicie przygotowywany sztandar nie załopotał na dachu Belwederu. Inni członkowie plutonu walczyli tam, gdzie zastała ich godzina “W”: na Starym Mieście, w Śródmieściu. Większość razem z dowódcą znalazła się na Czerniakowie.

Do oddziału “Stanka” dołączali kolejni ochotnicy, w tym kilkuosobowa “sekcja sowiecka”, jak nazywał ich Iringh: żołnierze, którzy uciekli z niewoli i przystali do powstańców. Na początku “Stanko” nie wiedział, czy może im ufać, ale przekonał się, że wyróżniają się odwagą i wytrwałością. “Najspokojniejszy jestem, gdy są na warcie” - mawiał. Kiedyś z trójką z nich poszedł na niebezpieczną akcję: mieli zlikwidować niemiecki karabin maszynowy. Trzech kolejnych uparło się, że też pójdą, choć za jedyną broń mieli jedną butelkę zapalającą i... kindżał.

Znane są ich nazwiska: Tamaradze, Bibilaszwili, Nazarow, Gasparian, Galustjan, Alchazaszwili. Josef Tamaradze zginął 15 września, broniąc samotnie pozycji przed nacierającymi Niemcami. Sanitariuszka “Aga” mówi, że gdy ostatni raz zaniosła mu jedzenie, krzyczał, że chce pić, ale nie wodę, tylko niemiecką krew.

Niektórzy z “sekcji sowieckiej” przeżyli Powstanie, ale ich los po przeprawie na prawy brzeg Wisły, gdzie stacjonowała już Armia Czerwona, jest nieznany. Można się domyślać, co ich spotkało, znając stosunek Stalina do byłych jeńców. “Stanko” po wojnie starał się ich odszukać, ale listy, które słał do ZSRR, pozostawały bez odpowiedzi.

W połowie sierpnia do “słowackiego” plutonu przysłano patrol sanitarny. Pięć sanitariuszek: “Wrzos” (Irena Chudzińska), “Tessa” (Maria Sobczyńska), “Ryta” (Halina Wojtyś, dziś Gąsior), “Ata” (Danuta Kozłowska, teraz Sobczyńska) i “Aga” (Danuta Pietraszak, teraz Michałowska). “Aga” i “Ata” były tak nierozłączne, że wołano na nie “Agata”, bo wiadomo było, że przyjdą razem.

“Ryta”, “Aga” i “Ata” wspominają, że na ich widok “Stanko” żachnął się: “Po co mi tyle bab?”. - Nie żartował, miał poważną minę i myśmy to przyjęły poważnie. Miałyśmy po 18 lat, a nazwał nas babami... Nie było to elegancko, ale dziś go rozumiem - wspomina “Ata”. - Mając w plutonie taki wachlarz narodowościowy, chłopców młodych, bo najstarszy miał 25 lat, musiał się niepokoić o te pięć dziewcząt... On był najstarszy, miał wyobraźnię.

“Aga” dodaje, że Iringh rzeczywiście był bezpośredni, a gdy trzeba, dosadny. Ale dzięki temu trzymał żelazną ręką swój pluton. Był też dowódcą, który troszczył się o żołnierzy i narażał przede wszystkim siebie. Później zresztą swoje “baby” chwalił: we wspomnieniach opisuje, jak dokonywały cudów zdobywając jedzenie, pod ostrzałem nosząc na barykady garnki z zupą, opatrując rannych, a także - gdy trzeba - walcząc z bronią w ręku.

- Był wspaniałym dowódcą - mówi “Ryta”. - Wtedy już bardzo chory, miał zapalenie płuc albo początki gruźlicy.

Na Czerniakowie rozpętało się piekło. Niemcy wypychali ich z kolejnych ulic. Nie było wody i jedzenia. “Stanko” był z żołnierzami. - Wychudzony, w kasku zamiast hełmu, zawsze z papierosem, pokasłujący. Panował nad wszystkim, nawet nad naszymi Gruzinami - mówi “Aga”.

Ucieczka z Lublina

Najcięższy czas zaczął się na Czerniakowie w drugiej dekadzie września, gdy dzielnica stała się kolejnym celem Niemców po Starym Mieście. Sytuacji nie zmienił desant berlingowców.

“Stanko” stanął przed trudnym wyborem: na Zagórnej mieszkała jego żona Waleria; spodziewała się dziecka. Wiedział, co dzieje się z cywilami i rannymi w zajmowanych przez Niemców domach. Można się domyślać, co czuł, będąc kilkaset metrów od bliskich i nie mogąc im pomóc. Jego córka Mirosława, która urodziła się w maju 1945 r., opowiada, że ciężarną Walerię raz zasypało w zbombardowanym domu. Zawiadomiono o tym ojca. “Stanko” upewnił się tylko, że żona żyje, i został z żołnierzami.

W ostatnich dniach przed upadkiem dzielnicy trwała ewakuacja rannych pontonami na prawy brzeg Wisły. Tak wydostały się resztki “słowackiego” plutonu (75 proc. oddziału zginęło), w tym “Stanko”. Na Czerniakowie została Waleria i sanitariuszka “Ryta”, ciężko ranna już na brzegu. Odłamki utkwiły w biodrze, głowie i szyi. - Widziałam pontony, ale nie mogłam wstać. Poczołgałam się z powrotem do jakiejś piwnicy, nie wiem, jak długo tam leżałam. Potem przyszli Niemcy i wywlekli mnie na zewnątrz. Ciągle byłam ubrana w panterkę, z opaską i apteczką. Nie było wątpliwości, kim jestem - opowiada “Ryta”. - Postawili mnie pod ścianą. Byłam pewna, że mnie rozstrzelają, ale oni zaczęli robić mi zdjęcia. Brudnej, zakrwawionej sanitariuszce.

Cywile wynieśli “Rytę” z Czerniakowa. Waleria Iringh trafiła do obozu przejściowego w Pruszkowie. Natomiast żołnierze “słowackiego” plutonu po przepłynięciu Wisły zostali skierowani do jednej z willi. - Tam nawet o nas dbali, karmili, ale dom był otoczony siatką. Pewnej nocy przyszedł “Stanko”, rozciął siatkę i wyrzucił stamtąd mnie i “Atę” - mówi “Aga”. - Po prostu kazał się nam wynosić. Nie rozumiałyśmy, o co chodzi, ale poszłyśmy. Potem zrozumiałam, że może uratował nam życie, bo nasi Gruzini i Ormianie zniknęli bez śladu.

“Ata” trafiła do krewnych w Białej Podlaskiej, “Aga” do rodziny w Lublinie. Tam znów spotkała “Stanka”, leżącego w szpitalu.

Z tego czasu zachowały się artykuły Iringha, który zaczął współpracę z “Gazetą Lubelską”. Pisał o Powstaniu. Opowiadał o nim także w lokalnym radiu.

Zachowało się coś jeszcze: listy i wspomnienia. Nie widać w nich twardego, opryskliwego dowódcy. Jest “tetryk trzydziestoletni”, idealista, przyznający się do łez, tęsknoty za żoną. Do rozpaczy. Do pytań bez odpowiedzi. “Dlaczego jest mnie smutno? Dlaczego płaczę? Dlaczego? Dlaczego? Bo łeb sobie w końcu rozwalę!” - kończy jeden z zapisków.

Pocieszeniem dla niego są wizyty “Agi”. Z nią może rozmawiać o Powstaniu, ona jest “spójnią z tem com przeżył”. Dla “Agi” życie toczyło się na nowo: poszła do szkoły. Miała problemy ze skupieniem się na nauce. Pomógł “Stanko”. Zachowało się wypracowanie, które za nią napisał: opowiadanie o górskiej chacie, miłości i rozpaczy.

Wkrótce “Stanko” musiał uciekać z Lublina: artykułami i audycjami zainteresowało się NKWD. Przed aresztowaniem uratowali go lekarze - wymknął się w pożyczonym od nich kitlu.

"Cudzoziemiec z AK"

“Ryta” z Pruszkowa trafiła do szpitala w Milanówku. Jednak gdy tylko z Warszawy wycofali się Niemcy, postanowiła wrócić. Ostrzyżona na jeża, o kulach wlokła się do domu. Był luty1945 r. Poszła na Czerniaków, sprawdzić, co z rodziną porucznika. Okazało się, że Waleria wróciła na Zagórną. Wkrótce dołączył Iringh. W maju rodzi się Mirosława.

W tym samym miesiącu 31-letni Iringh dostaje rentę inwalidy wojennego z powodu gruźlicy. Chce jednak pracować: być dziennikarzem, o czym marzył w dzieciństwie. Współpracuje z “Życiem Warszawy”; jego artykuł o “słowackim” plutonie ukazuje się w “Życiu” na pierwszą rocznicę Powstania.

Ze zdrowiem jest coraz gorzej. Pomóc ma wyjazd do Zakopanego w 1950 r. Ale Iringh szybko wraca do Warszawy - i przeżywa trwające aż do śmierci pasmo represji i problemów z powodu AK-owskiej przeszłości. W 1951 r. traci pracę. Zaczyna dorabiać jako uliczny fotograf. Chodzi po Parku Łazienkowskim z aparatem Leica, robi przechodniom zdjęcia, stara się zapewnić rodzinie byt. Mimo choroby chodzi tak godzinami.

Walerię wzywają do komitetu partyjnego i dają wybór: albo się rozwiedzie, albo straci pracę. Odmawia. Oboje są bez zatrudnienia.

Życie z AK-owską przeszłością nie jest proste. Życie cudzoziemca tym bardziej. Iringh się nie poddaje. Po Październiku 1956 wraca do dziennikarstwa. Działa w Towarzystwie Czechów i Słowaków. Ale i tu ma kłopoty: słyszy absurdalne zarzuty, że chce oderwać od Polski Spisz i Orawę. I że jak mu się nie podoba, może jechać do Andersa. “Do Andersa mogłem dawno jechać. Uważałem jednak, że miejsce moje jest w Ojczyźnie, o którą walczyłem” - odpowiada i wychodzi z zebrania Towarzystwa.

Pracuje jako fotograf w Centralnej Agencji Fotograficznej, bez etatu. Jego zdjęcia ukazują się rzadko. Jako cudzoziemiec nie zostaje przyjęty do Związku Polskich Artystów Fotografików. Choć ma kiepski sprzęt, jego fotografie zdobywają uznanie za granicą: dostaje wyróżnienie na World Press Photo, a ambasada belgijska ofiarowuje mu pierwszą lampę błyskową.

- To było straszne - wspomina Mirosława Iringh-Fit. - Ojciec coraz bardziej chorował, a nie można było zdobyć lekarstw, łóżka w szpitalu, sanatorium. Ale on najmniej dbał o siebie.

Dawne sanitariuszki wspominają, że po wojnie troszczył się o swych żołnierzy. - Był jak ojciec. Zapisał mnie do Związku Inwalidów Wojennych, wystarał się o rentę, dodatki. O wszystkim pomyślał. Dzięki niemu mogę teraz żyć przyzwoicie - mówi “Ryta”.

Nie potrafił i nie chciał odciąć się od wspomnień. Organizował spotkania, spacery po miejscach walk. Starał się o wystawy zdjęć poświęcone Powstaniu.

- Powstanie było obecne w domu zawsze - opowiada Mirosława. - 1 sierpnia szliśmy na przyczółek czerniakowski, a 23 września na Mszę za poległych. Ojciec nauczył nas patriotyzmu: szacunku dla kraju, w którym mieszkamy, dla polskiego sztandaru. Kiedy słyszę “Mazurek Dąbrowskiego”, to mnie ściska w gardle. Przykre tylko, że ojciec nie doczekał niepodległej Słowacji. I że jego samego przez tyle lat tak źle traktowali.

***

Jego zdjęcie wisi dziś w Muzeum Powstania: szczupły chłopak o odstających uszach i melancholijnym spojrzeniu. Marzyciel i idealista, jak mówił o sobie z przekąsem. Nie wygląda na żołnierza. Raczej na chłopca, czytającego za dużo poważnych książek. Życie postawiło go w sytuacji, gdy musiał wziąć odpowiedzialność za innych, o kilka lat młodszych.

Czy potem, przemierzając Łazienki ze starą “Lei-cą” i starając się dorobić, zastanawiał się nad sensem trwania w swych przekonaniach? Czy, jak w szpitalu w Lublinie, pytał sam siebie: dlaczego w wolnym rzekomo kraju gnębi się tych, którzy walczyli za swój kraj?

Nie doczekał odpowiedzi ani sprawiedliwości. Zmarł na raka płuc w 1985 r. Grób jego i żony znajduje się na Powązkach.

Tylko rodzina i dawne sanitariuszki mogą cieszyć się fragmentem ekspozycji w Muzeum, poświęconym Słowakom. I warszawskim skwerem, który nosi imię Mirosława Iringha.

Tablica na Stawkach

18 lipca przy warszawskim Zespole Szkół Ekonomicznych przy ul. Stawki odsłonięto tablicę, upamiętniającą jedną z pierwszych akcji Powstania: 1 sierpnia oddział AK po ciężkiej walce z esesmanami uwolnił ok. 50 Żydów z obozu pracy “Gęsiówka”. O przesunięcie tej tablicy w pobliże dawnego Umschlagplatzu (dotąd wisiała w miejscu prawie niewidocznym) oraz o przetłumaczenie polskiego napisu na angielski i hebrajski, Stanisław Aronson zabiegał od lat razem z kolegami z Powstania. Aronson, obywatel Polski i Izraela, był żołnierzem AK i weteranem Powstania, który następnie wyjechał do Izraela i uczestniczył we wszystkich wojnach prowadzonych przez ten kraj. O tej ostatniej, dziś uwieńczonej sukcesem bitwie Aronsona - o pamięć o tym, że żołnierze AK ratowali Żydów -

29.08.2005
09:06
[87]

Yaca Killer [ Regent ]

mały upik ... bo już go podwiesić nie można

01.09.2005
08:46
[88]

U-boot [ Karl Dönitz ]

Wrzesień 1939 - próba nowego spojrzenia

W realiach roku 1939 Polska w wojnie z Niemcami nie miała żadnych szans. Polemiki, jakie się toczą wokół kampanii już od ponad sześćdziesięciu lat, odnoszą się zatem zarówno do głębokich geopolitycznych przesłanek klęski, jak i jej uwarunkowań wojskowych. Istotę sporu oddaje retoryczne pytanie kpt. Felicjana Majorkiewicza: czy dało się drożej sprzedać żołnierską krew?

Niekwestionowany znawca i analityk kampanii płk Marian Porwit stwierdził, że "została przegrana nie na miarę sił zbrojnych państwa o trzydziestopięciomilionowej ludności, zwłaszcza jeśli idzie o charakter i rozmiar walk". Aby rzetelnie zweryfikować tę opinię, trzeba nie tylko odwołać się do optymalnych, gabinetowych rozwiązań, ale i podjąć studia porównawcze nad wysiłkiem bojowym armii francuskiej w 1940 roku i radzieckiej latem 1941 roku.

Bardziej satysfakcjonujący wynik wojny zależał od przyjęcia racjonalnego i efektywnego planu obrony oraz jego perfekcyjnej realizacji. Marszałek Edward Rydz-Śmigły, zdaniem swego szefa sztabu gen. Wacława Stachiewicza, opierał strategiczną kalkulację na jedynym możliwym założeniu, że "walka o czas mogła być, w naszych warunkach tylko strategicznym opóźnianiem [...] do czasu odciążenia naszego frontu". Rozstrzygnięcie mogło zapaść tylko na froncie zachodnim. Wobec wymogów politycznych i gospodarczych naczelny wódz przez kolejne ustępstwa sprzeniewierzył mu się ostatecznie. Kordonowe ugrupowanie, w jakim uszykowano wojska, oznaczało bowiem konieczność podjęcia walki wszystkimi niemal siłami od pierwszych minut wojny. Jednym z argumentów na obronę tak zasadniczego odstępstwa od idei przewodniej był fakt, że na kresach zachodnich znajdowało się centrum przemysłowe kraju, jak też główne ośrodki mobilizacyjne polskiego rekruta. Płynie z tego wniosek, że ziem tych należało bronić najdłużej, opuszczając je dopiero po planowej ewakuacji. Zadajmy jednak pytanie, jakie w warunkach rozgardiaszu na szlakach komunikacyjnych były jej realne wyniki i czy podobnych nie uzyskano by, opóźniając nawałę niemiecką za pomocą oddziałów osłonowych, np. stosunkowo mobilnej kawalerii.

Inną próbą rozgrzeszenia naczelnego wodza jest twierdzenie, że tylko poprzez zaangażowanie wszystkich sił Wojska Polskiego można było wymusić dotrzymanie gwarancji przez sojuszników, zwłaszcza wobec ewentualności poszukiwania przez Berlin "modus vivendi" z Zachodem po osiągnięciu planowanych zdobyczy terytorialnych w Polsce. Wiemy jednak, że celem Hitlera było całkowite zniszczenie Polski. "Nie chodzi o osiągnięcie określonej rubieży ani o ustalenie nowej granicy" - mówił na odprawie generalicji w Obersalzbergu jeszcze przed rozpoczęciem działań - "lecz o zniszczenie nieprzyjaciela, do czego należy usilnie dążyć wszelkimi sposobami". Czy führer byłby skłonny zrewidować ów strategiczny plan i podejmować niepewne negocjacje w warunkach zagrożenia, jakie stanowiłby nienaruszony polski potencjał militarny?

Naczelny wódz czy jeździec bez głowy

Kolejnym punktem oceny Rydza-Śmigłego - tu historycy, a nawet świadkowie są zadziwiająco zgodni - jest karygodny wręcz sposób wdrożenia planu wojny w życie. Ówczesny szef Oddziału Operacyjnego Sztabu Głównego płk Stanisław Kopański zauważył nader ostrożnie: "Koncepcja dalszych działań wojennych, poza okresem wstępnym, ujętym w wytycznych dla dowódców armii, jeśli istniała w umyśle przyszłego Wodza Naczelnego i znana była jego najbliższym współpracownikom (szefowi Sztabu i jego zastępcy), to na pewno nie była ujawniona Oddziałowi Operacyjnemu. Nie była więc przepracowana przez Sztab, ani też przygotowana w terenie". Przy defensywnych założeniach w wymiarze strategicznym był to błąd wręcz kardynalny. O jego operacyjnych skutkach pisał niemal na gorąco ówczesny dowódca Warszawskiej Brygady Pancerno-Motorowej płk Stefan Rowecki: "Jak można było, konstruując plan wojny z Niemcami, nie wziąć pod uwagę konieczności solidnego przygotowania podstawy do manewru i bazy asekuracyjnej na ewentualne początkowe niepowodzenia, jaką stwarzała przyroda w postaci naturalnej linii oparcia na Wiśle, Sanie i Narwi".

Plan wojny, nie dość, że ogólnikowy i nierozpracowany w kolejnych stadiach, marszałek co gorsza otoczył niezrozumiałym wręcz nimbem tajemnicy nie tylko wobec własnego sztabu. Gen. Czesław Młot-Fijałkowski sądził (słusznie!), że naczelny wódz odziedziczył tę metodę postępowania po marszałku Piłsudskim.

Kolejnym błędem stała się, również wyniesiona z wojny 1920 roku, skrajna wręcz centralizacja dowodzenia. Nawet tak lojalny obrońca zwierzchnika jak gen. Stachiewicz zauważa, że na warunkach pracy Naczelnego Dowództwa, dowództw armii i grup operacyjnych ujemnie odbił się brak organizacyjnych dowództw grup armii (frontów) oraz zbyt mała liczba dowództw grup operacyjnych (korpusów). Efektem, już w trakcie kampanii, stały się ingerencje Rydza-Śmigłego w rozkazodawstwo na poziomie dywizji i brygad, niemal zawsze spóźnione i nieadekwatne do sytuacji. Stało się tak, ponieważ, jak zauważa trafnie płk Porwit, "marszałek wziął na siebie obowiązki ponad siły, i to bez prawidłowej pomocy sztabu". Co gorsza, czego można było i należało się spodziewać, naczelny wódz, w warunkach rwącej się łączności pozbawiony najdalej po kilku dniach możliwości realnej komunikacji z podwładnymi, utracił praktycznie możliwość kierowania operacjami. W rezultacie dowódcy armii, a nawet dywizji, toczyli własne wojny. Potwierdziła się zatem diagnoza francuskich sojuszników, którzy oceniali Rydza-Śmigłego jako pozbawionego błyskotliwości, mało inteligentnego, drobiazgowego, ale upartego i energicznego.

Skuteczniejszy opór wymagał od polskiej strony perfekcyjnego dowodzenia na wszystkich szczeblach. Niemieckie panowanie w powietrzu paraliżowało możliwość sprawnego i skrytego przed wzrokiem przeciwnika przerzucania wojska, a użycie transportu motorowego dawało Wehrmachtowi możność szybszego skupiania swych sił. Wojna zamieniła się w wyścig polskiego piechura i kopyt koni z silnikami niemieckich ciężarówek i czołgów. Dowódcy polscy nie mogli sobie w tej sytuacji pozwolić na błąd, gdyż nie tylko nie można było go później naprawić, ale - co gorsza - jego skutki nawarstwiały się. Tymczasem dowodzenie operacyjne stało na relatywnie niskim poziomie i okazało się bodaj najsłabszym elementem Wojska Polskiego w 1939 roku.

Blamaż legionowych generałów

Trudno mieć do naczelnego wodza pretensje o taką, a nie inną obsadę wyższych dowództw w chwili rozpoczęcia kampanii, bowiem pokojowe opinie nie muszą się sprawdzać, i często nie sprawdzają się, na wojnie. Rydz musiał nadto zachować kadrową równowagę między dwiema grupami generałów przewidywanych do wojny przeciwko Niemcom i Związkowi Radzieckiemu. Nie usprawiedliwia to jednak decyzji personalnych, jakie powziął już w trakcie kampanii. Niewykorzystanie aż do 10 września gen. Kazimierza Sosnkowskiego, mimo jego natarczywych próśb, musi zdumiewać, oburzać zaś - powierzenie skompromitowanemu w początkowym etapie wojny gen. Stefanowi Dębowi-Biernackiemu ("przestępcy wojennemu, który bez bitwy pozwolił na rozbicie swojej armii i dalej przestępczo nie chciał ująć w karby cofających się wojsk" - jak oceniał jego zachowanie w meldunku do Rydza jeden z podkomendnych) kluczowego stanowiska dowódcy Frontu Północnego. Pod Tomaszowem, gdy jego chaotyczne dowodzenie doprowadziło do klęski w tej bitwie może najważniejszej w całej kampanii bitwy, przebrawszy się w cywilne ubranie, ponownie zbiegł z pola walki, dając dowód nie tylko braku kompetencji, ale i tchórzostwa. Podobnie rzecz miała się z gen. Kazimierzem Fabrycym, który zasłaniając się rzekomą chorobą, nie tylko porzucił po przełamaniu przez Niemców linii obrony Sanu Armię "Małopolska" i odjechał do Lwowa, ale następnie odmówił (!) powrotu na front. Nic dziwnego, że obarczenie go następnie funkcją koordynatora obrony na "przyczółku rumuńskim" wywołało wręcz niedowierzanie oficerów Sztabu Naczelnego Wodza. Wyjaśnieniem tych zadziwiających posunięć może być charakter Rydza. Przypomnijmy tu opinię marszałka Piłsudskiego, że "bywał co do otoczenia własnego [...] kapryśny i wygodny, szukający ludzi, z którymi by nie potrzebował walczyć, lub mieć jakiekolwiek spory".

Zarzut zbytniej pobłażliwości, a właściwie nieumiejętności oceny ludzi, dotyczy także szefa sztabu naczelnego wodza gen. Stachiewicza. Wiedząc o karygodnym postępku dowódcy Armii "Łódź" gen. Juliusza Rómmla, który po lotniczym bombardowaniu swego sztabu lekko tylko kontuzjowany zbiegł do Warszawy, pozostawiając wszystko na łasce losu, Stachiewicz wskazał go na dowódcę Grupy Armii "Warszawa", a było to zadanie pierwszorzędnej wagi. Skutki okazały się fatalne, gdyż Rómmel nie chciał udzielić na jej przepolach pomocy ani wojskom gen. Wiktora Thomméego, ani wesprzeć krwawiących nad Bzurą oddziałów Armii "Poznań" i "Pomorze".

Krytycznie należy ocenić styl dowodzenia na szczeblu związków operacyjnych. Obok Dęba-Biernackiego, Rómmla i Fabrycego, zasługujących na najsurowszy osąd, należy napiętnować także uznawanego za największy talent wojska gen. Bortnowskiego z Armii "Pomorze". Jego impulsywny podkomendny gen. Mikołaj Bołtuć wyrzucał sobie później grzech, że "w pierwszych dniach wojny, w czasie bitwy w Borach Tucholskich, nie dał mu kuli w łeb i nie objął dowództwa". Gdy Bortnowski zawiódł ponownie nad Bzurą, stając się głównym winowajcą klęski, nie krępował już języka: "Jak zginę, to niech wszyscy wiedzą, że zginąłem ja i armia z winy tego skurwysyna". Nie sprawdził się też dowódca Samodzielnej Grupy Opercyjnej "Narew" gen. Młot-Fijałkowski, a co najwyżej na dostateczną ocenę zasłużył gen. Tadeusz Piskor, mimo że objął Armię "Lublin" już w trakcie kampanii, początkowo niemal bez wojska i z przeciwnikiem na karku. Poza Rómmlem byli to bez wyjątku legioniści, przez lata faworyzowani ponad swe możliwości intelektualne. Honoru podkomendnych Piłsudskiego bronili na najwyższych szczeblach jedynie dwaj generałowie. Sosnkowski dowodził, jak na warunki, w których przyszło mu działać, przytomnie i potrafił samemu iść do bitwy, a nie, jak wielu, od niej uciekać. Gen. Franciszek Kleeberg zasłużył na szczególne miejsce w narodowym panteonie nie tyle na polu walki, bo bitwa pod Kockiem miała dla kampanii znaczenie li tylko symboliczne, ile determinacją w realizacji przedsięwziętego planu. Okazał to, czego brakło Kutrzebie - żołnierski charakter. Dzięki instynktownej decyzji marszu na Zachód ocalił swych oficerów przed losem jeńców Kozielska i Katynia, a żołnierzy przed radzieckimi łagrami.

Siła rutyny

O wiele lepiej wypadli w kampanii oficerowie byłych armii zaborczych. Przejście przez wojskowe akademie i znajomość dowodzenia na kolejnych szczeblach, pozwalały im na zachowanie w trudnych sytuacjach chłodnego profesjonalizmu i zimnej krwi. Kontradm. Józef Unrug, choć można mieć zastrzeżenia do jego decyzji w kwestii operacyjnego użycia floty, twardo sprawował dowództwo nad całością obrony Wybrzeża.

Gen. Emil Przedrzymirski-Krukowicz nie ustrzegł się błędów, ale też najdłużej potrafił utrzymać karność i zdolność bojową w szeregach kilkakrotnie rozpraszanej Armii "Modlin".

Gen. Tadeusz Kutrzeba, poprzez swój "zwrot zaczepny" nad Bzurą, stał się jednym z symboli wojny 1939 roku, w związku z czym oceny jego dowodzenia bywają przesadnie wysokie. Tymczasem potwierdziły się wcześniejsze opinie podkreślające wybitny zmysł operacyjny dowódcy Armii "Poznań", a zarazem kwestionujące równie ważne na tak wysokim szczeblu cechy osobowe. Znający go dobrze gen. Thommée zauważył, "że chwiejność i wahanie częstokroć przeszkadzały mu w wykonaniu raz powziętych decyzji". Potwierdził to gen. Roman Abraham, podkomendny Kutrzeby: "jego wartości dowódcze umniejszała [podkr. PW] wysoka kultura osobista i zbyt daleko posunięte poczucie koleżeństwa, co powodowało brak żołnierskiej bezwzględności w zdecydowanym wymuszaniu powziętych decyzji". Tłumaczy to, dlaczego nie potrafił z całą konsekwencją przeprowadzić swych planów i w newralgicznym momencie bitwy nad Bzurą uległ defetystyczne nastrojonemu Bortnowskiemu, co doprowadziło do największej w kampanii klęski.

Dowody opanowania żołnierskiego rzemiosła, i to najwyższej próby, dali dwaj generałowie wywodzący się z armii rosyjskiej. Antoni Szylling kierował Armią "Kraków" z wielką rozwagą, unikając rozwiązań ryzykanckich, a wybierając optymalne. Dzięki temu, kilkakrotnie oskrzydlany i otaczany, zdołał przeprowadzić oddziały bez efektownych, ale przegranych wielkich bitew znad granicy aż na Lubelszczyznę, wypełniając zresztą skrupulatnie instrukcje naczelnego wodza.

Gen. Thommée (początkowo Grupa Operacyjna "Piotrków", a następnie dowódca obrony Modlina) dokonał sztuki równie wielkiej: zebrał porzucone przez Rómmla, częściowo zdemoralizowane dywizje Armii "Łódź" i natchnął takim duchem, że nie ustąpiły już przeciwnikowi aż do końca kampanii. Jeden z jego podwładnych mjr Władysław Naprawa pisał: "dał się poznać jako człowiek o niesłychanej energii, tężyźnie i żołnierskim fasonie. Nie było widać po generale jakiegoś załamania się, a przeciwnie, podnosił nas wszystkich na duchu, wierząc, że sytuacja wcale nie jest beznadziejna, a kryzys wojny będzie opanowany".

Dowodzenie grupami operacyjnymi było nad wyraz trudne, dlatego ocena ich dowódców musi być stonowana. Generałowie, którym je powierzono, często już w trakcie kampanii, nie dysponowali zazwyczaj ani koniecznym instrumentarium (sztaby!), ani niezbędną wiedzą na temat stanu i rzeczywistych możliwości wojsk. Gen. Stanisław Skwarczyński w pierwszych dniach wojny był kolejno dowódcą Korpusu Interwencyjnego, następnie Grupy "Wyszków" i Zgrupowania Południowego Armii "Prusy". O podobnym przypadku pisał płk Bronisław Prugar-Ketling, komentując rozkazy zwierzchnika gen. Kazimierza Orlika-Łukoskiego (Grupa Operacyjna "Jasło"): Bezsilna wściekłość ogarnęła mnie w pierwszym rzędzie na dowództwo grupy operacyjnej, które już po raz trzeci w tej kampanii przez swoje niedołęstwo wpakowało mnie w bardzo głupią i ciężką sytuację.

Najlepiej na tym tle wypadł gen. Wilhelm Orlik-Rückeman, jedyny polski dowódca, który, wobec co najmniej dwuznacznej postawy naczelnego wodza, potrafił wziąć na siebie ciężar symbolicznej walki z Rosjanami. Na wysokie noty zasłużył gen. Stanisław Jagmin-Sadowski. Na dobre - gen. Abraham, bojowy dowódca Wielkopolskiej Brygady Kawalerii, i Wincenty Kowalski, który łączył dowodzenie grupą z komendą 1. Dywizją Piechoty Legionów. Na uznanie zasłużył też dowódca obrony Warszawy gen. Walerian Czuma, który nie tylko musiał walczyć z Niemcami, ale i znosić zwierzchnictwo gen. Rómmla.

Wbrew lansowanym ostatnio hagiograficznym opiniom dowodzenie gen. Władysława Andersa (grupa operacyjna kawalerii) stało poniżej średniej. Głównym jego osiągnięciem było konsekwentne unikanie zaangażowania swych sił, choć akurat był tam, gdzie bić się należało. Płk Adam Bogorya-Zakrzewski stwierdził później z goryczą, że Anders "postanowił natychmiast przebijać się na Węgry, czym się da i jak się da". Podobnie nisko wypada oceniać dokonania generałów Bołtucia (Grupa Operacyjna "Wschód") i Stanisława Grzmota-Skotnickiego (Grupa Operacyjna "Czersk") z Armii "Pomorze", którzy jednak potrafili przynajmniej dzielnie się bić i zginąć na posterunku.

Jaki pan, taki kram

Wobec przebiegu kampanii głównym miernikiem kunsztu dowódców wielkich jednostek muszą być nie tyle rzadkie sukcesy czy porażki, bo zależały one głównie od narzuconych przez zwierzchników i przeciwnika okoliczności, ile umiejętność utrzymania oddziałów, pomimo niepowodzeń i niekończących się odwrotów. Godnymi najwyższych laurów okazali się pułkownicy: Stanisław Maczek, jeden z nielicznych, który nie dał się do końca rozbić, a także Prugar-Ketling, który odniósł jedno z piękniejszych, choć epizodycznych zwycięstw w kampanii, Adam Epler (60. DP), bijący i bolszewików, i Niemców, oraz gen. Zygmunt Podhorski (Suwalska Brygada Kawalerii i Dywizja Kawalerii "Zaza"), walczący nieprzerwanie od 1 września do 5 października. Z szacunkiem trzeba też wspomnieć tych, którzy podzielili losy walczących do ostatniego naboju żołnierzy: gen. Józefa Kustronia i Franciszka Włada oraz płk. Wacława Klaczyńskiego. Płk Stanisław Dąbek popełnił w walkach pod Gdynią błędy, ale okupił je osobistym męstwem i na koniec samobójczą kulą. Próbował się również zabić płk Leopold Endel-Ragis po zawinionej klęsce 22. Dywizji Piechoty pod Baranowem.

Wyjątkowe warunki dowodzenia powodowały, że ci, którzy potrafili z najwyższym kunsztem odeprzeć na przygotowanych do obrony terenach przygranicznych pierwsze ataki niemieckie, jak płk. Julian Filipowicz, Janusz Gaładyk i Wilhelm Lawicz-Liszka, w dalszych odwrotowych fazach kampanii nie umieli już wydobyć ze swych żołnierzy równego poświęcenia.

Charakterystyczne, że przykład, tak dobry, jak i zły, szedł z góry. W armiach gen. Szyllinga i Thomméego, którzy trzymali wojsko twardą ręką, gen. Leopold Cehak (Słoweniec z pochodzenia, źle mówiący po polsku), Bernard Mond i Zygmunt Piasecki oraz płk. Stanisław Kalabiński, Władysław Powierza i Antoni Staich pozostali ze swymi żołnierzami do końca. Na przypomnienie zasługują również ci, którzy w totalnej katastrofie, jaka nastąpiła w ostatniej fazie bitwy nad Bzurą, potrafili zachować zwartość swych jednostek i wyprowadzić je z kotła. Poza wspomnianym już Abrahamem byli to gen. Franciszek Alter, Zygmunt Przyjałkowski i płk Ludwik Strzelecki.

Znacznie gorzej wyglądało to "na podwórku" Rómmla, Dęba-Biernackiego i Bortnowskiego. W Armii "Łódź" za przykładem przełożonego wojska opuściło aż trzech dowódców. Gen. Władysław Bończa-Uzdowski, dowódca 28. DP, choć, jak oceniał to gen. Thommée, drapnął do Warszawy, odnalazł się po kilku dniach w Modlinie. Opamiętał się także płk Stefan Hanka-Kulesza (Kresowa Brygada Kawalerii), zapisując ładny epizod w walce z Rosjanami jako dowódca improwizowanej Grupy "Dubno". Płk Edward Dojan-Surówka (2. DP Leg.) nie tylko nie okazał się, jak spodziewał się tego w swych przedwojennych ocenach płk Rowecki, dobrym dowódcą dywizji, ale nie pofatygował się osobiście do pierwszej bitwy, a co gorsza był jednym z pierwszych wojskowych, którzy znaleźli się poza granicami Rzeczypospolitej, i to jeszcze przed agresją ZSRR.

Zagubili się w większości podkomendni Dęba-Biernackiego, bijąc się źle i bez przekonania. Gen. Gustaw Paszkiewicz, skarżący się na sercowe niedomagania, i płk Ignacy Oziewicz, lekko draśnięty, zdradzali chęć jak najszybszego oderwania się nie tylko od przeciwnika, ale i własnych, pozostawionych samopas żołnierzy. Brzemienne w skutki błędy w dowodzeniu popełniali też za przykładem gen. Bortnowskiego niemal wszyscy wyżsi oficerowie Armii "Pomorze" - gen. Juliusz Drapella i Grzmot-Skotnicki oraz płk. Tadeusz Lubicz-Niezabitowski i Stanisław Świtalski.

Potrzeba obiektywnej oceny

Oceny oficerów i żołnierzy Września nie sposób zawrzeć w alternatywie: bohaterowie i tchórze. O wiele częściej prawda o kampanii mieści się w dramacie konieczności podejmowania niewykonalnych zadań i próbach wypełniania nierealnych rozkazów. Żołnierz, gdy był dobrze dowodzony i miał szansę stawienia skutecznego oporu na przygotowanych zawczasu pozycjach, bił się dobrze, a nawet świetnie. W ekstremalnie trudnych warunkach były przykłady graniczącego z fanatyzmem bohaterstwa: walka załóg Węgierskiej Górki, Borowej Góry i Wizny, obrona Warszawy, Lwowa i Wybrzeża, postawa Wołyńskiej BK w pierwszych dwóch dniach wojny, szaleńcza odwaga kawalerzystów gen. Abrahama w odwrocie znad Bzury, bitność 11. Karpackiej DP w Lasach Janowskich, odporność 1. DPLeg., zwanej przez Niemców z szacunkiem "żelazną", odyseja zgrupowania KOP i GO "Polesie" i oczywiście twarda postawa 10. Brygady Kawalerii Zmotoryzownej. Były też równie liczne przykłady niezrozumiałego pozornie załamania całych jednostek, jak klęska 8. DP płk. Teodora Furgalskiego i 20. DP Lawicza-Liszki w odwrocie spod Mławy czy rozejście się Wileńskiej BK płk. Konstantego Druckiego-Lubeckiego na przeprawach przez Wisłę. Wiele zależało nie tylko od umiejętności i woli walki dowódców, ale także momentu, w jakim nadchodził kryzys. Rozprężenie i dezorganizacja zdarzały się bowiem częściej w pierwszym etapie kampanii, gdzie pozornie szanse były bardziej wyrównane, niż w ciężkich walkach odwrotowych pod jej koniec, kiedy zwykle bito się dla honoru, do wyczerpania wszystkich możliwości, bez szans na sukces. Tłumaczyć to trzeba okrzepnięciem wojska, które mniej nerwowo reagowało na nieprzyjacielskie samoloty i czołgi.

Pozytywni bohaterowie Września nie doczekali się zazwyczaj za życia należnego uznania. W wojskowej ekipie gen. Sikorskiego szansę otrzymali przede wszystkim ci, którzy nie mieli piłsudczykowskich powiązań i zjawili się dostatecznie szybko, aby objąć nieliczne stanowiska. Na czele wielkich jednostek stanęli zatem zarówno Prugar-Ketling i Maczek, jak i gen. Rudolf Dreszer, który we wrześniu nie wykazał się niczym, a nieco później również Paszkiewicz. Zdumiewa potraktowanie płk Eplera, który trafiwszy do Francji jesienią 1940 roku, nie otrzymał żadnego przydziału, i przede wszystkim Orlika-Rückemana, jednego z bohaterów kampanii 1939 roku, który daremnie (!) zabiegał o przyjęcie do wojska. Z drugiej strony na niczym spełzło śledztwo w sprawie zachowania Dęba-Biernackiego, który poniósł karę za próby politycznego frondowania w wojsku, a nie za haniebną postawę na polu bitwy.

Zamysł polityczny dominował także w ocenach powojennych. W PRL gen. Rómmla, tylko dlatego, że powrócił do kraju, nominowano do roli obrońcy Warszawy. Od pewnego momentu ciepło pisano również o Kutrzebie, a potem o Kleebergu, ponieważ umarli niejako "na czas" i nie zdążyli zaangażować się w polityczne działania powojennej emigracji. Wielki dowódca września gen. Thommée żył w Polsce w nędzy i poniewierce. Na emigracji w Londynie i Nowym Jorku także wyżej ceniono koteryjne powiązania i polityczne układy niż rzeczywiste zasługi - wszak główną rolę grał tam Anders, który we wrześniu, jak i potem pod Monte Cassino, nie okazał talentów na miarę oczekiwań, podczas gdy Maczek i Szylling, najwybitniejsi polscy dowódcy tej wojny, pozostali na dalszym planie.

03.09.2005
23:17
smile
[89]

T_bone [ Generalleutnant ]

<wchodzi do opustoszałego bunkra, na zaśmieconej podłodze leżą strzępy jakiegoś munduru, kroki roznoszą się po pustym pomieszczeniu> :DDD
Mimo to zapytam, jest tu kto ?? :P
Wpadłem na program który tworzy "wirtualne sieci lan", odpala się go, ludzie się przyłączają, następnie odpala się grę multi w trybie lan i gra... Czyżby było to możliwe obejście problemów z wewnętrznym IP jakie nękają późne wersje CC ?? Może iskierka nadzieji na dotychczas niemożliwą dla wielu rozgrywkę MP ??

03.09.2005
23:41
smile
[90]

Krwawy [ Generaďż˝ ]

< za rogu wychyla sie głowa wiernego do końca sołdata : jest ... jest ostatni obrońca reduty ... khe khe ... >
sprawdziłeś ten programik Bone ??

03.09.2005
23:54
[91]

Siegfried [ Generaďż˝ ]

U-boot---> dobry post. Dla puenty należy dodać że Rydz_Śmigły miał czelność wrócić do Warszawy i nawet w łeb sobie nie strzelił.

04.09.2005
10:35
smile
[92]

T_bone [ Generalleutnant ]

<A jednak w bunkrze byli żołnierze... bardzo dobrze zakamuflowani :DD >
Krwawy---> Nie no ja mam zwenętrzne IP więc się tym jeszcze nie bawiłem, ale może zainstaluje CC3 i sprawdze z kimś kto ma wewnętrzne :D

04.09.2005
11:27
smile
[93]

Krwawy [ Generaďż˝ ]

jakby co... Bone mam zainstalowane GJS 4.4
Na morie pogrywalem w BoB i CCIII intensywnie :D

04.09.2005
14:33
[94]

T_bone [ Generalleutnant ]

A pamiętać Stalingrad ?? :DDDD :P

Krwawy----> najprościej i najszybciej mi instalować CC3 więc jak będę miał czas to może nawet dziś wieczorem poczynie pewne kroki :P

05.09.2005
20:21
[95]

Hansvonb [ Pretorianin ]

Ooo, właśnie ten link chciałem wkleić :)

05.09.2005
20:31
[96]

Toolism [ GameDev ]

Ja też z chęcią pogram tylko mówcie co instalować.. mam chyba raczejt tylko CC5 i CC2.

17.09.2005
10:35
[97]

U-boot [ Karl Dönitz ]

17.09 - kolejna rocznica blędu III Rzeszy

Tereny. które tego dnia zaczęła zajmować Armia Czerwona później trzeba było odbijać w pocie i znoju, tracić impet a konsekwencji zabrakło kilkudziesięciu km do Moskwy.
Doraźne bezpieczeństwo 39 zaważyło na późniejszych dniach 41

Pozdrowionka

27.09.2005
18:12
[98]

matchaus [ sturmer ]

Ktoś się pisze na jakąś wieczorną bitwę/operację/kampanię? :)

Ja mam zainstalowane CC2 i CC3. Pograłem troszkę z bratem, ale (tu biję się w piersi i przyznaję nieskoromnie) zbiłem go okrutnie i nie mam teraz z kim grać :///
Dla wyjaśnienia dodam, że on nigdy nie grał z człowiekiem - stąd taki wynik...

Zassałem Moda Grossdeutschlad i wywala mi jakiś błąd już w trakcie odpalania mapy... co za pech! Mieliście może podobne "jaja"? Niby wszystko chodzi cacy, nawet wojsko mogę rozstawić... tak jakby coś było "nie halo" z dźwiękiem :/
Ale wszak mod instaluje się pięknie...
(oczywiście zassałem go ze strony z linku)

Teraz kończę pobierać mapy do "Der Ost Front mod(u)". (do CC3)
Sprawdzę - może on mi się uruchomi..


P.S. Krwawy ---> Co to jest GJS 4.4??


Tja.. zapomniałem o linku :/ - https://www.closecombat.org

Wypowiedź została zmodyfikowana przez jej autora [2005-09-27 18:13:50]

27.09.2005
19:23
smile
[99]

Krwawy [ Generaďż˝ ]

matchaus----> gold juno sword
za okolo tydzien wskakuje na chello i bede do dyspozycji w CC :D
reprezentuje poziom Twego brata ale nie zrażam sie tym :D

27.09.2005
21:49
smile
[100]

matchaus [ sturmer ]

Panowie! Sprawa modów (konkretnie Grossdeutschland) do CC3 nie daje mi spokoju...

Na początku myślałem, że to wina nie instalowanego patcha 3.0b, ale nie!
Instaluję czyste CC3, nastepnie wgrywam pacza 3.0b, później wgrywam mapy (do konkretnego modu - katalog "HDD"/Close Combat 3/Maps)
No i na koniec wgrywam moda za pomocą tego programiku "Config51" (plik - GrossdeutschlandMod.pln).
Wszystko, ale to wszystko sie pięknie i poprawnie instaluje!
Zmieniony ekran startowy.. inny wygląd jednostek... start mapy, rozłożenie wojsk, MOŻE nawet chwila gry i... SRU! Po graniu!
Oto screen i komunikat:

"Informs Direct Draws that the previous Blt which is transfering information to or from this surface is incomplite"

(wciśnięcie "OK" wywala do Windy)

CO TO MA BYĆ!?
Jeśli macie pojęcie to pomóżcie :|

27.09.2005
22:13
smile
[101]

T_bone [ Generalleutnant ]

matchaus---> Świat idzie do przodu i ten błąd to prawdopodobnie efekt postępu technicznego. Gdy graliśmy z Olivierem w GJS 4.4 co mapę wywalało nam błąd o "direct draw", wkońcu doczytałem gdzieś na CSO że trzeba wejść do ustawień directa (czyli uruchomić dxdiag) i tam w zakładce ekran wyłączyć przyspieszenie DirectDraw na czas grania w CC. To powinno pomóc :)

27.09.2005
22:29
smile
[102]

matchaus [ sturmer ]

Bone ---> Cholera! Myślałem o tym! (by grać w stare UFO musiałem tak postapić)

Zaraz przetestuję.

(Może jakaś partyjka? Jeno w którą część? :)

27.09.2005
23:26
smile
[103]

matchaus [ sturmer ]

Bone ---> POMOGŁO! :))

Dzięki!!

11.10.2005
13:29
smile
[104]

inff [ Pretorianin ]

stalingrad wesja 1.0 jest juz dostepna!!

11.10.2005
17:38
[105]

Zyklon [ Centurion ]

Wlasnie mialem zapytac czy ktos chetny na multi a tu takie cos... Stalingrad wyszedl... :D

13.10.2005
10:43
[106]

Zyklon [ Centurion ]

No i mam pytanie - jest ktos chetny na multi z poczatkujacym graczem w multi ??? :-)

16.10.2005
13:09
smile
[107]

T_bone [ Generalleutnant ]

I jak tam Stalingrad ?? Dalej wywala się co pare map ?? Radziecki moździerze 120 mm wciąż rozwalają każdy niemiecki czołg ?? Przyznam że po bojach on-line z Mackayem na wersji "in-works" mocno się do tego moda zraziłem...

16.10.2005
13:11
[108]

inff [ Pretorianin ]

120 sa tylko jako artyleria z poza mapy, nie wywala sie juz tak czesto, stabilnosc na poziomie GJS.

16.10.2005
14:24
[109]

T_bone [ Generalleutnant ]

kox tfu inff :D -----> "stabilnosc na poziomie GJS", pytanie którego ?? 4.3 był super stabilne, 4.4 praktycznie się nie da grać kampanii :P

16.01.2006
17:49
smile
[110]

Ghost2 [ Panzerjäger ]

Panowie oficerowie...! Co jest jak rany...?! Od października ani postu...? Tylko nie mówcie, że przestaliście grywać w CC... Ja się zatkałem na dwóch ostatnich bitwach w CC3/GD, ale dojadę z "Grossdeutchland" aż do samego końca, do Kurlandii...

23.01.2006
16:28
smile
[111]

Ghost2 [ Panzerjäger ]

Czy ktoś zamawiał mrozy... jak spod Moskwy w 1941 r....?

23.01.2006
17:34
[112]

Wozu [ Panzerjäger Raider ]

Z pewnością nie ja ;). Cóż zima zimą...

23.01.2006
17:36
[113]

Wozu [ Panzerjäger Raider ]

... ale pamiętajcie że w końcu się ociepli...

23.01.2006
17:38
[114]

Wozu [ Panzerjäger Raider ]

... i nadejdą wiosenne roztopy :).

24.01.2006
15:21
[115]

olivier [ Senator ]

A jednak Ghost2 jak zwykle nie zawiódł reanimując wydawałoby się, bez tchu ostatniego serię CC:) Ja późnym latem pogrywałem w Kharkov do CC3, ręce wręcz opadają, polecam!

20.04.2006
21:59
[116]

U-boot [ Karl Dönitz ]

dla Lima wątek pojawia się znowu :-)

Pozdrawiam

22.04.2006
12:38
smile
[117]

Yaca Killer [ Regent ]

It's Alive !!!

22.04.2006
14:54
[118]

U-boot [ Karl Dönitz ]

Kolejna część jest dostępna pod linką -->

https://forumarchiwum.gry-online.pl/S043archiwum.asp?ID=4984979&N=1

Zapraszamy

© 2000-2024 GRY-OnLine S.A.