GRY-Online.pl --> Archiwum Forum

Polska Fantasy - Wiedźmin, M. Madderin, J. Wędrowycz, etc. cz.2

03.06.2004
18:12
smile
[1]

Kurdt [ Kocham Olkę ]

Polska Fantasy - Wiedźmin, M. Madderin, J. Wędrowycz, etc. cz.2

Zagroda anonimowych Egzorcystów, Inkwizytorów, Wiedźminów i innych.

Jakub Wędrowycz

Imię: Jakub
Nazwisko: Wędrowycz
Urodzony: ok. 1900 roku. Dokładnej daty sobie nie przypomina.
Zamieszkały: Stary Majdan, gmina Wojsławice.
Wykształcenie: 3 klasy szkoły gminnej (jeszcze za cara). Obecnie jak twierdzi niepiśmienny. (analfabetyzm wtórny).
Zawód wyuczony: Brak danych. Zatrzymany odmówił odpowiedzi.
Zawód wykonywany: Pasożyt społeczny, notorycznie uchylający się od pracy. Notowany za kłusownictwo i bimbrownictwo oraz niszczenie mienia organów ścigania.
Powiązania: Semen Korczaszko - rosyjski monarchista, Józef Paczenko - bimbrownik, Paweł Markowski - ksiądz.
Stosunek do ustroju państwa: Obsesyjnie negatywny.

Mordimer Madderin

Czuwa nad tym, by Twoja wiara była czysta. Strzeże Twych myśli przed zgorszeniem. Śledzi Twe uczynki, abyś nie zgrzeszył. A jeśli przyjdzie taka potrzeba, ofiaruje Ci bolesną rozkosz stosu. To on - Inkwizytor Jego Ekscelencji Biskupa. Miecz w ręku Pana i sługa Aniołów.


Wiedźmin

Wiedźmin nie jest rębajłą pokroju Conana. To mistrz miecza i fachowiec czarostwa strzegący moralnej i biologicznej równowagi w cudownym świecie fantasty. Z woli Sapkowskiego w ów świat pełen potworów i bujnych charakterów, skomplikowanych intryg i eksplodujących namiętności wnosi Geralt nasze problemy i odniesienia do aktualnej rzeczywistości.

Achaja

Jako niewygodna i stojąca na przeszkodzie, zostaje sprytnie usunięta przez macochę z pałacu. Trafia do wojska, stamtąd na pole walki a w końcu do luańkiej niewoli, skąd, żeby chyba nie było tak tragicznie jak to na pierwszy rzut oka wygląda, udaje jej się po paru latach uciec. Przestaje już być grzeczną księżniczką. Rozumie, że aby coś od życia otrzymać trzeba również coś poświęcić.

Fragment opowiadane "Sierotki" - Jacek Piekara "Młot na Czarownice"
Sierotki


Najpierw poczułem mdlący smród palonego, surowego mięsa. Dopiero później ujrzałem kłęby szarego dymu, które wzbijały się w pochmurne niebo spoza gęstej zasłony drzew. Na samym końcu usłyszałem radosne krzyki. Wstrzymałem konia, gdyż wiedziałem co się dzieje przede mną i wiedziałem też, że jeśli ruszę dalej, to będę musiał ponieść pełne konsekwencje uczynionego wyboru. Ale tak naprawdę nie miałem się nad czym zastanawiać. Moja powinność nakazywała mi sprawdzić, cóż takiego zdarzyło się w miejscu ukrytym za drzewami.

- Mordimer... - usłyszałem za sobą głos Kostucha, gdyż on również domyślał się co się święci.

Pokręciłem tylko głową nie odwracając się w jego stronę i ruszyłem naprzód. Zza pleców dobiegło mnie westchnienie i przytłumione szepty bliźniaków. No cóż, chłopcy chcieli już wracać do Hezu, a ja zamierzałem wpakować ich w nową kabałę. Chociaż mogłem mieć nieśmiałą nadzieję, że wieśniacy palą na przykład mięso zarażonej krowy lub świni. Ale czy w takim wypadku wznosiliby te radosne okrzyki? Zbyt często miałem okazję obserwować ludzi płonących na stosach, by nie wiedzieć, że tak właśnie zachowuje się obserwująca mękę gawiedź. I ku mojemu ubolewaniu nie było w tym nic ze wzniosłej radości wynikającej z ratowania grzesznika, lecz jedynie pusta uciecha spowodowana przypatrywaniem się cierpieniu drugiej istoty.

Niestety moje podejrzenia okazały się słuszne. Zza drzew wyjechaliśmy prosto na łąkę umiejscowioną w zakolu rzeki, a na środku tej łąki stał dopalający się już stos (bardzo niefachowo ułożony, gdyby ktoś mnie pytał). Wokół stosu kłębiła się czereda chłopstwa - mężczyźni, kobiety i dzieci. Widać cała wioska (a może nawet kilka okolicznych wiosek) wyległa, by przypatrywać się przedstawieniu. Krzyczeli, śmiali się, pili piwo, ktoś rzucał w płomienie szyszkami, a ktoś inny tańczył wokół głośno wywrzaskując u-ha!, u-ha-ha!. Kto spłonął na stosie tego już dopatrzyć się nie byłem w stanie, gdyż z nieszczęśnika czy też nieszczęśnicy nie pozostało nic poza zwęglonymi szczątkami, jedynie z grubsza przypominającymi kształtem człowieka.

Wjechaliśmy na łąkę stępa, ja na przedzie, a za moimi plecami Kostuch oraz bliźniacy. Chłopi jednak byli tak zajęci zabawą, że przez długą chwilę nikt nas nie zauważył. Stanęliśmy więc spokojnie, ale nagle pod Pierwszym szarpnął się koń, a bełt wystrzelony z kuszy gwizdnął mi koło ucha.

- Yaah, wybacz Mordimer - burknął Pierwszy, a ja tylko westchnąłem.

Wtedy chłopi wreszcie dostrzegli, że nie są sami i zaczęli się odwracać w naszą stronę. Była ich spora gromada. Może pięćdziesięciu, a może sześćdziesięciu, w tym co najmniej dwudziestu mężczyzn w sile wieku. Kilku miało siekiery w dłoniach, a zauważyłem też, że parę innych siekier leżało porzuconych w trawie. Rozglądałem się w milczeniu, a tłum przypatrywał nam się z mieszaniną zaciekawienia oraz obawy. Nie lękałem się, że nas zaatakują, bo tylko szaleniec rzucałby się z toporkiem, czy drągiem w ręku na czwórkę zbrojnych. Musieli przecież widzieć kolczugi pod naszymi płaszczami, krzywą, szeroką szablę Kostucha, kusze bliźniaków i mój miecz kołyszący się u końskiego boku.

- Nazywam się Mordimer Madderdin - rzekłem głośno, ale spokojnie - i jestem licencjonowanym inkwizytorem Jego Ekscelencji biskupa Hez-hezronu. Kto z was, ludzie, jest przy władzy?


Fragment opowiadania "Kostucha" - Andrzej Pilipiuk "Zagadka Kuby Rozpruwacza"
Kostucha

Semen zaczerpnął sobie jeszcze jeden kubek.
- Nie za dużo? - zaniepokoił się Jakub. - W twoim wieku?
- Dobra dobra. Nie mam stu lat!
- Sto sześć. To znaczy, że już masz sto i jeszcze trochę.
- Gówno. Ważne, że nie sto, a reszta... Kto by się zagłębiał w takie podrobnosti. Lepiej pomyśl o sobie.
- Że niby co?
- Ile masz lat?
- Osiemdziesiąt sześć.Też nie sto.
- Cholera, to ty jesteś stary pryk. A nie wybierasz się czasem?
- Dokąd? - Jakub nie lubił niezrozumiałych aluzji.
- Na tamten świat.
- No co ty. Widziałem dwie wojny światowe, chcę jeszcze rzucić okiem na trzecią. Wiesz, byłem u syna, puścił mi na wideło filmidło o takich atomowych wybuchach. A potem leżały stosy czaszek i latały takie metalowe roboty jak szkielety z czerwonymi oczkami. Ogień się w nich odbijał. Cholernie to dekoracyjnie wyglądało.
Semen zaksztusił się śmiechem.
- Metalowe roboty? W kształcie szkieletów? Czego to durni amerykanie nie wymyślą z nudów.

Zaskrzypiała brama. Popatrzyli w stronę drogi. Koło bramy coś stało. Jakub westchnął ciężko i z kieszeni wyciągnął okulary. Nasadził je na nos czerwieniąc się ze wstydu. Noszenie okularów było w Wojsławicach uważane za hańbę większą niż umiejętność czytania i pisania.
- O k...! - zakłął. - Wykrakałeś.
Semen wyciągnął swoje okulary i zrobił się blady z przerażenia.
- Widzisz to samo co ja? - jęknął.
Od bramy kroczył w ich stronę kościotrup z kosą na ramieniu.
- Ciekawe po kogo - zastanowił się Jakub. - Jakby co to ty jesteś dwadzieścia lat starszy.
- Ale widzimy to obaj. A to znaczy... Swoją drogą ciekawe dlaczego. Z czego napędziłeś tego bimbru, trucicielu?
- Wara od mojego bimbru - zaprotestował Jakub. - Nie mogliśmy się nim zatruć na śmierć. Cholera. Białe te kości. I oczy nie są czerwone.
- Czyś ty się durniu szaleju najadł? To nie robot z filmu tylko prawdziwa kostucha!
Jakub poskrobał się po głowie a potem wypił jeszcze pół słoika.
- Te, ty tam - zawołał w stronę śmierci. - Po kogo dzisiaj?
Szkielet podniósł dłoń i pokazał dwa palce.
- Po obu - skwitował Semen.
Niespodziewanie poderwał się i pobiegł w ciemność. Rozległ się łoskot, jakby na coś wpadł.
- Co z tobą? - zgadnął Jakub.
- Ściana. W powietrzu. Nie puszcza.
Wrócił do ogniska. W oczach miał obłęd.
- Zrob coś! - wrzasnął na egzorcystę. - Złotem zapłacę! Ja chcę żyć!


Fragment powieści "Achaja" - Andrzej Ziemiańaski "Achaja - tom I"

Achaja

W niewielkim pomieszczeniu panowała cisza. Szesnastu chłopców i pięć dziewczyn nie miało ochoty na jakiekolwiek rozmowy. Urzędnicy zbyt byli zajęci pisaniem sążnistych dokumentów by zwracać uwagę na grupkę przestraszonych dzieci. Chociaż spojrzenia rzucane w stronę kolorowej sukni, choć ukradkowe, nie należały do rzadkości. Co jakiś czas tylko wchodził dziesiętnik i wyczytywał z listy czyjeś imię. Dzieciaków w sali rozprowadzania ubywało powoli.
- Achaja, córka Archentara!
O kim on mówi? Bogowie, co za fatalny akcent. Prawie w ogóle nie można go zrozumieć.
- Achaja, córka Archentara! - powtórzył dziesiętnik.
To... Bogowie, to ja! Dziesiętnik był pierwszym w jej życiu człowiekiem z gminu, który nie użył przed jej imieniem zwrotu „księżniczka”. Ale to było jeszcze do przełknięcia. Jak ten cham śmiał pominąć tytuł „Wielki Książę” przed imieniem jej ojca. Powinna go obrugać, ale... Coś takiego nie zdarzyło się jeszcze nigdy, nigdy odkąd mogła pamiętać.
Dziesiętnik stracił cierpliwość. Nagle przestał udawać, że nie wie kto to jest Achaja (naprawdę trudno było jej nie zauważyć w ciasnym pomieszczeniu) i wyciągnął rękę.
- Tutaj! - wskazał drzwi za swoimi plecami.
Ruszyła za nim starając się okazać jak największą pogardę. Ale dziesiętnik nie interesował się nią zupełnie. Wyprowadził ją na zewnątrz gdzie przy wielkim stole kilku żołnierzy oceniło na oko jej wymiary. Ktoś wskazał dość spory worek, który musiała wziąć (sama!) i przejść do kolejnego, zbitego z nierównych desek baraku.
- Przebieraj się - mruknął dziesiętnik i ruszył z powrotem po kolejnego rekruta.

Barak nie był pusty. Kręciło się w nim kilku żołnierzy, jacyś ludzie, sądząc po strojach, służący. Nikt jednak nie zamierzał jej szykanować. Wskazano jej pomieszczenie za przepierzeniem gdzie mogła, cała czerwona ze wstydu, ale sama, zdjąć wreszcie bogato zdobioną suknię i włożyć... O Bogowie! Krótką tunikę ze zgrzebnego płótna, króciutką spódniczkę ze źle wyprawionej skóry, która (co za poniżenie...) nie sięgała jej nawet do połowy ud, sandały i coś w rodzaju pancerza (czy oni w tym wojsku naprawdę nie wiedzą co to pancerz?) zrobionego ze zszytych nierówno kawałków... skóry!!! No może nabijanej spiżowymi ćwiekami, ale skóry! Przecież to nawet... A, mniejsza z tym! Gorzej, że cały ten strój był najwyraźniej przewidziany dla chłopca. Achaja nie wiedziała co zrobić z piersiami. Jakkolwiek nie poprawiała by oporządzenia przy każdym ruchu obcierało ją zadając coraz większy ból. Szczególnie (tfu...) „pancerz”, jego źle zszyte, poprzeczne pasy, ustawiały się albo nad sutkami, albo pod. Przecież w tym stanie nie będzie mogła zrobić nawet kroku. Wyszła zza przepierzenie zagryzając zęby. Po raz pierwszy w życiu jacyś mężczyźni mogli widzieć jej praktycznie gołe nogi! W całym baraku nikt jednak nie zwracał na nią uwagi. Posadzono ją (dość delikatnie nawet) na krześle pod ścianą. Zmoczono jej włosy (z pewną atencją, żeby oddać sprawiedliwość) i zmyto z nich czerwoną farbę przywracając naturalną czerń. Potem cyrulik obciął ją „na chłopca”, czyli do ramion i związał to co zostało w koński ogon na czubku głowy kawałkiem (za przeproszeniem...) zwykłego sznurka. Kto inny wydał jej pas, krótki miecz (Bogowie, rękojeść była tak źle obrobiona, że już na początku wbiła sobie w dłoń dużą drzazgę) i drugi worek przewiązany rzemieniem, który musiała sobie zarzucić na plecy (kretyni... miała go sama nieść, czy jak?). Na szczęście w całym pomieszczeniu nie było lustra, w którym mogłaby się przejrzeć - inaczej umarłaby ze wstydu. Chcieli, żeby podpisała jakiś papier, mówiąc z przyzwyczajenia pewnie: „możesz postawić trzy krzyżyki”. Zagubiona posłusznie postawiła, ozdabiając je jednak na koniec zamaszystym podpisem. Wreszcie, kazano jej (dość grzecznie) wyjść. Opuściła barak, czując, że palą ją policzki. Lekki wiatr chłodził jej (gołe, gołe, gołe!!!) nogi, „pancerz” sprawiał, że obolałe sutki sterczały coraz bardziej (Bogowie! Co za hańba!), idiotyczna fryzura sprawiała, że po raz pierwszy w życiu poczuła chłód na gołym karku. Myślała, że zapadnie się pod ziemię, ale inny dziesiętnik kazał jej dołączyć do oddziału, zszokowanych, tak jak i ona, chłopców i dziewcząt.

Czekali nie dłużej niż trzy modlitwy. Przyszedł jakiś żołnierz (nie sposób było rozpoznać jego funkcji), rzucił komendę, której nikt (chyba) nie zrozumiał, tak fatalny był jego prostacki akcent, niemniej gesty można było jakoś pojąć. Kolumna złożona z, może, trzydziestu rekrutów ruszyła ku głównej bramie. Ale to jeszcze nic. Kiedy wyszli na ulice wielkiego miasta Achai zdawało się, że wszyscy na nią patrzą. Normalny ruch, zgiełk, do którego była przyzwyczajona podróżując w lektyce, teraz wydawał się czymś, co stworzono specjalnie by pognębić ją, córkę Wielkiego Księcia. Wszyscy, dosłownie wszyscy, patrzyli chyba tylko po to, żeby dać odczuć jak wielka była jej hańba. Przekupnie, sługi, straże, obywatele, kłębili się na ulicach tylko po to, żeby dojrzeć, że księżniczka krwi musi iść z gołymi nogami, ze zgrzebnym workiem na plecach i obciętymi przez jakiegoś idiotę włosami po to tylko, żeby zadośćuczynić ambicjom swego (nie powtarzajmy słowa, które tu padło) ojca. Bolało ją wszystko, piersi, stopy od zgrzebnych sandałów, plecy od wypełnionego jakimś debilizmem worka... Krok za krokiem. Ile można tak iść? Jak wiele kroków można w życiu uczynić? Pięćdziesiąt? Sto? owszem, była szkolona przez swoich nauczycieli, biegała nawet, i to w pełnym pancerzu (prawdziwym!) z tarczą... Ale własne nogi jako sposób na podróżowanie? To jakiś idiotyzm. Przy tysiącu kroków straciła rachubę. Kiedy wyszli z miasta jej nogi, a właściwie stopy bolały coraz bardziej. Na najbliższym postoju, mniej więcej w południe, zdjęła sandały, żeby z pewnym zdziwieniem (w końcu nie bolało aż tak bardzo) stwierdzić, że ma na swoich wypielęgnowanych stopach krwawiące rany. Powiedziała o tym dziesiętnikowi, ten, choć cham, marszcząc brwi patrzył autentycznie zdziwiony, jak na bazyliszka stojącego pośrodku rynku. Poradził jej (dość grzecznie nawet), żeby owinęła stopy płótnem, a nawet pomógł, przez cały czas dziwiąc się niepomiernie. Zignorował jednak pytanie kiedy przyjadą wozy dla nich lub kiedy podstawią konie. Achaja miała wrażenie, że międli pod nosem w swym prostackim języku jakieś zdanie w rodzaju : „Konie? Co to jazda do jasnego groma? Czy piechota, psiamać?” ale nie była pewna. Jego chamski akcent i fakt, że czuł się (jak sądziła) onieśmielony obecnością kogoś lepiej urodzonego, sprawiały, że nie można było czegokolwiek zrozumieć.

Ruszyli dalej. Achaja nie sądziła, że można na własnych nogach iść tak daleko. Odstawała coraz bardziej i dziesiętnik, aczkolwiek marszcząc brwi, był zmuszony opóźnić tempo pochodu. Mamrotał coś ale kto by zwracał na niego uwagę. Pozostali rekruci zaczęli jednak sarkać. Achaja nie zamierzała zawracać sobie głowy dziećmi kupców, chłopów i rzemieślników. Do obozu wojskowego doszli późnym wieczorem. Ich dziesiętnik przekazał wszystkich rekrutów innemu dziesiętnikowi i odszedł bez pożegnania kręcąc głową i klnąc pod nosem. Ich nowy dowódca nie był jednak już niczym skrępowany.
- Czego, kurwa, tak późno? - ryknął na przywitanie.
Ktoś z szeregu usiłował coś odpowiedzieć ale dziesiętnik urwał szybkim:
- Stul pysk, niepytany!
Był to oczywisty idiotyzm. Wszak sam zadał przedtem, choć w chamskiej formie, pytanie.
- Nooooo ładnie. Podpadka na samym początku - uśmiechnął się obleśnie. - Już ja was, psy, wymusztruję!
- Co za cham - mruknęła Achaja.
- Cooooo?!!! Który to powiedział?!
- Ja.
Dziesiętnik zbliżył się do dziewczyny.
- A ty kto?
- Księżniczka Achaja, córka Wielkiego Księcia Archentara.
Dziesiętnik stracił rezon na krótką chwilę.
- No! - kiwnął jej palcem. Potem jednak odszedł by przyczepić się do innych rekrutów. Łajał za wszystko, że rynsztunek w nieładzie, że twarz spocona, że włosy źle ułożone, że sandał krzywo nałożony, że ktoś patrzy pod nogi zamiast przed siebie, że kto inny patrzy przed siebie zamiast pod nogi... Dostało się wszystkim. Ale nie to było najgorsze. Dziesiętnik poprowadził ich do sporego nawet budynku dowództwa i wskazał podłogę ze startego piaskowca.
- No, psiekrwie - stanął na rozkraczonych nogach. - Próżnowaliście przez cały dzień, a to przecież wasz pierwszy dzień w wojsku. Nie może być, żebyście go nie zapamiętali - roześmiał się chrapliwie. Rozdał wszystkim szmatki może długie na palec i szerokie na palec. - Szorować podłogę! Ma się błyszczeć jak psu jajca!


Fragment opowiadania "Miecz Przeznaczenia" - Andrzej Sapkowski "Miecz Przeznaczenia"

Miecz Przeznaczenia

Pierwszego trupa znalazł około południa.
Widok zabitych rzadko kiedy wstrząsał wiedźminem, znacznie częściej zdarzało mu się patrzeć na zwłoki zupełnie obojętnie. Tym razem nie był obojętny.
Chłopiec miał około piętnastu lat. Leżał na wznak, z szeroko rozrzuconymi nogami, na ustach zastygło mu coś niby grymas przerażenia. Pomimo tego Geralt wiedział, że chłopiec zginął natychmiast, nie cierpiał i prawdopodobnie nawet nie wiedział, że umiera. Strzała trafiła w oko, głęboko ugrzęzła w czaszce, w kości potylicy. Strzała była opierzona pręgowanymi, barwionymi na żółto lotkami kury bażanta. Brzechwa sterczała ponad miotły traw.
Geralt rozejrzał się, szybko i bez trudu znalazł to, czego szukał. Drugą strzałę, identyczną, utkwioną w pniu sosny, o jakieś sześć kroków z tyłu. Wiedział, co zaszło. Chłopiec nie zrozumiał ostrzeżenia, słysząc świst i stuk strzały przeraził się i zaczął biec w niewłaściwym kierunku. W stronę tej, która nakazała mu zatrzymać się i natychmiast wycofać. Syczący, jadowity i pierzasty świst, krótki stuk grotu wcinającego się w drewno. Ani kroku dalej, człowieku, mówi ten świst i ten stuk. Precz, człowieku, natychmiast wynoś się z Brokilonu. Zdobyłeś cały świat, człowieku, wszędzie cię pełno, wszędzie wnosisz ze sobą to, co nazywasz nowoczesnością, erą zmian, to, co nazywasz postępem. Ale my nie chcemy tutaj ani ciebie, ani twojego postępu. Nie życzymy sobie zmian, jakie przynosisz. Nie życzymy sobie niczego, co przynosisz. Świst i stuk. Precz z Brokilonu!
Precz z Brokilonu, pomyślał Geralt. Człowieku. Nieważne, czy masz piętnaście lat i przedzierasz się przez las oszalały ze strachu, nie mogąc odnaleźć drogi do domu. Nieważne, że masz lat siedemdziesiąt i musisz pójść po chrust, bo za nieprzydatność wygonią cię z chałupy, nie dadzą żreć. Nieważne, że masz lat sześć i przyciągnęły cię kwiatki niebieszczące się na zalanej słońcem polanie. Precz z Brokilonu! Świst i stuk.
Dawniej, pomyślał Geralt, zanim strzeliły, by zabić, ostrzegały dwa razy. Nawet trzy.
Dawniej, pomyślał, ruszając w dalszą drogę. Dawniej.
Cóż, postęp.
Las nie wydawał się zasługiwać na straszną sławę, jaką się cieszył. Prawda, był przerażająco dziki i uciążliwy do marszu, ale była to zwyczajna uciążliwość matecznika, w którym każdy prześwit, każda słoneczna plama przepuszczona przez konary i liściaste gałęzie wielkich drzew wykorzystywana była natychmiast przez dziesiątki młodych brzóz, olch i grabów, przez jeżyny, jałowce i paprocie pokrywające gęstwiną pędów chrupliwe grzęzawisko próchna, suchych gałęzi i zbutwiałych pni drzew najstarszych, tych, które przegrały w walce, tych, które dożyły swego żywota. Gęstwina nie milczała jednak złowieszczym, ciężkim milczeniem, które bardziej pasowałoby do tego miejsca. Nie, Brokilon żył. Bzyczały owady, szeleściły pod nogami jaszczurki, pomykały tęczowe żuki biegacze, targało lśniącymi od kropel pajęczynami tysiące pająków, dzięcioły roztętniały pnie ostrymi seriami stuków, wrzeszczały sójki.
Brokilon żył.
Ale wiedźmin nie dawał się zwieść. Wiedział, gdzie jest. Pamiętał o chłopcu ze strzałą w oku. Wśród mchu i igliwia widział niekiedy białe kości, po których biegały czerwone mrówki.
Szedł dalej, ostrożnie, ale szybko. Ślady były świeże. Liczył na to, że zdąży, że zdoła zatrzymać i zawrócić idących przed nim ludzi. Łudził się, że nie jest za późno.
Było.
Drugiego trupa nie zauważyłby, gdyby nie refleks słońca na klindze krótkiego miecza, który zabity ściskał w dłoni. Ten był dojrzałym mężczyzną. Prosty strój w użytkowo burym kolorze wskazywał na niskie pochodzenie. Strój - jeśli nie liczyć plam krwi otaczających dwie wbite w pierś strzały - był czysty i nowy, nie mógł to zatem być zwykły pachołek.
Geralt rozejrzał się i zobaczył trzeciego trupa, ubranego w skórzaną kurtkę i krótki, zielony płaszcz. Ziemia wokół nóg zabitego była poszarpana, mech i igliwie zryte aż do piachu. Nie było wątpliwości - ten człowiek umierał długo.
Usłyszał jęk.
Szybko rozgarnął jałowce, dostrzegł głęboki wykrot, który maskowały. W wykrocie, na odsłoniętych korzeniach sosny leżał mężczyzna potężnej budowy, o czarnych, kręconych włosach i takiejż brodzie, kontrastujących z przeraźliwą, wręcz trupią bladością twarzy. Jasny kaftan z jeleniej skóry był czerwony od krwi.
Wiedźmin wskoczył do wykrotu. Ranny otworzył oczy.
- Geralt... - jęknął. - O, bogowie... Ja chyba śnię...
- Freixenet? - zdumiał się wiedźmin. - Ty tutaj?
- Ja... Oooch...
- Nie ruszaj się - Geralt ukląkł obok. - Gdzie dostałeś? Nie widzę strzały...
- Przeszła... na wylot. Odłamałem grot i wyciągnąłem... Słuchaj, Geralt...
- Milcz, Freixenet, bo zachłyśniesz się krwią. Masz przebite płuco. Zaraza, muszę cię stąd wyciągnąć. Co wy, do diabła, robiliście w Brokilonie? To tereny driad, ich sanktuarium, stąd nikt żywy nie wychodzi. Nie wiedziałeś o tym?
- Później... - zajęczał Freixenet i splunął krwią. - Później ci opowiem... Teraz wyciągnij mnie... Och, zaraza! Ostrożniej... Oooch...
- Nie dam rady - Geralt wyprostował się, rozejrzał. - Za ciężki jesteś...
- Zostaw mnie - stęknął ranny. - Zostaw mnie, trudno... Ale ratuj ją... na bogów, ratuj ją...
- Kogo?
- Księżniczkę... Och... Znajdź ją, Geralt...
- Leż spokojnie, do diabła! Zaraz coś zmontuję i wywlokę cię.
Freixenet zakasłał ciężko i znowu splunął, gęsta, ciągnąca się nitka krwi zawisła mu na brodzie. Wiedźmin zaklął, wyskoczył z wykrotu, rozejrzał się. Potrzebował dwóch młodych drzewek. Ruszył szybko w stronę skraju polany, gdzie poprzednio widział kępy olszyn.
Świst i stuk.
Geralt zamarł w miejscu. Strzała, wbita w pień na wysokości jego głowy, miała na brzechwie pióra jastrzębia. Spojrzał w kierunku wytyczonym przez jesionowy pręt, wiedział, skąd strzelano. O jakieś pięćdziesiąt kroków był kolejny wykrot, zwalone drzewo, stercząca w górę plątanina korzeni, wciąż jeszcze ściskających w objęciu ogromną bryłę piaszczystej ziemi. Gęstniała tam tarnina i ciemność pręgowata jaśniejszymi pasami brzozowych pni. Nie widział nikogo. Wiedział, że nie zobaczy.
Uniósł obie ręce, bardzo powoli.
- Ceádmil! Vá an Eithn meáth e Dun Canell! Esseá Gwynbleidd!
Tym razem usłyszał cichy szczęk cięciwy i zobaczył strzałę, wystrzelono ją bowiem tak, by ją widział. Ostro w górę. Patrzył, jak wzbija się, jak załamuje lot, jak spada po krzywej. Nie poruszył się. Strzała wbiła się w mech prawie pionowo, o dwa kroki od niego. Prawie natychmiast utkwiła obok niej druga, pod identycznym kątem. Bał się, że następnej może już nie zobaczyć.
- Meáth Eithn! - zawołał ponownie. - Esseá Gwynbleidd!
- Gláeddyv vort! - głos, niby powiew wiatru. Głos, nie strzała. Żył. Powoli rozpiął klamrę pasa, wyciągnął miecz daleko od siebie, odrzucił. Druga driada bezszelestnie wyłoniła się zza otulonego jałowcami pnia jodły, nie więcej niż dziesięć kroków od niego. Chociaż była mała i bardzo szczupła, pień wydawał się cieńszy. Nie miał pojęcia, jak mógł nie zauważyć jej, gdy podchodził. Być może maskował ją strój - nie szpecąca zgrabnego ciała kombinacja zszytych dziwacznie kawałków tkaniny w mnóstwie odcieni zieleni i brązu, usiana liśćmi i kawałkami kory. Jej włosy, przewiązane na czole czarną chustką, miały kolor oliwkowy, a twarz była poprzecinana pasami wymalowanymi łupiną orzecha.
Rzecz jasna, łuk miała napięty i mierzyła w niego.
- Eithn... - zaczął.
- Tháess aep!
Zamilkł posłusznie, stojąc bez ruchu, trzymając ręce z dala od tułowia. Driada nie opuściła łuku.
- Dunca! - krzyknęła. - Braenn! Caemm vort!
Ta, która strzelała poprzednio, wyprysnęła z tarniny, przesmyknęła po zwalonym pniu, zręcznie przeskakując wykrot. Chociaż leżała tam sterta suchych gałęzi, nie słyszał, by choć jedna trzasnęła pod jej stopami. Za sobą, blisko, usłyszał leciutki szmer, coś niby szelest liści na wietrze. Wiedział, że trzecią ma za plecami.
Właśnie ta trzecia, wysuwając się błyskawicznie z boku, podniosła jego miecz. Ta miała włosy w kolorze miodu, ściągnięte opaską z sitowia. Kołczan pełen strzał kołysał się na jej plecach.
Tamta najdalsza, z wykrotu, zbliżyła się szybko. Jej strój nie różnił się niczym od ubioru towarzyszek. Na matowych, ceglastorudych włosach nosiła wianek spleciony z koniczyny i wrzosu. Trzymała łuk, nie napięty, ale strzała była na cięciwie.
- T'en thesse in math aep Eithn llev? - spytała, podchodząc blisko. Głos miała niezwykle melodyjny, oczy ogromne i czarne. - Ess' Gwynbleidd?
- A... aesseá... - zaczął, ale słowa brokilońskiego dialektu, brzmiące jak śpiew w ustach driady, jemu więzły w gardle i drażniły wargi. - Żadna z was nie mówi wspólnym? Niezbyt dobrze znam...
- An' váill. Vort llinge - ucięła.
- Jestem Gwynbleidd, Biały Wilk. Pani Eithn mnie zna. Idę do niej z poselstwem. Bywałem już w Brokilonie. W Dun Canell.
- Gwynbleidd - ceglasta zmrużyła oczy. - Vatt'ghern?
- Tak - potwierdził. - Wiedźmin.
Oliwkowa parsknęła gniewnie, ale opuściła łuk. Ceglasta patrzyła na niego szeroko rozwartymi oczami, a jej poznaczona zielonymi pręgami twarz była zupełnie nieruchoma, martwa, jak twarz posągu. Nieruchomość ta nie pozwalała sklasyfikować tej twarzy jako ładną czy brzydką - zamiast takiej klasyfikacji nasuwała się myśl o obojętności i bezduszności, jeśli nie okrucieństwie. Geralt w myślach zrobił sobie wyrzut z tej oceny, łapiąc się na wiodącym na manowce uczłowieczaniu driady. Powinien był wszakże wiedzieć, że była po prostu starsza od tamtych dwu. Pomimo pozorów, była od nich znacznie, znacznie starsza.
Stali wśród niezdecydowanego milczenia. Geralt słyszał, jak Freixenet jęczy, stęka i kaszle. Ceglasta też musiała to słyszeć, ale jej twarz nie drgnęła nawet. Wiedźmin oparł ręce o biodra.
- Tam, w wykrocie - powiedział spokojnie - leży ranny. Jeśli nie otrzyma pomocy, umrze.
- Tháess aep! - oliwkowa napięła łuk, kierując grot strzały prosto w jego twarz.
- Dacie mu zdechnąć? - nie podniósł głosu. - Pozwolicie mu, tak po prostu, powoli zadławić się krwią? W takim razie lepiej go dobić.
- Zawrzyj gębę! - szczeknęła driada, przechodząc na wspólny. Ale opuściła łuk i zwolniła napięcie cięciwy. Spojrzała na tę drugą pytająco. Ceglasta kiwnęła głową, wskazała na wykrot. Oliwkowa pobiegła, szybko i bezszelestnie.
- Chcę się widzieć z panią Eithn - powtórzył Geralt. - Niosę poselstwo...
- Ona - ceglasta wskazała na miodową - zaprowadzi cię do Dun Canell. Idź.
- Frei... A ten ranny?
Driada spojrzała na niego, mrużąc oczy. Wciąż bawiła się strzałą, zaczepioną na cięciwie.
- Nie frasuj się - powiedziała. - Idź. Ona cię zaprowadzi.
- Ale...
- Va'en vort! - ucięła, zaciskając usta.
Wzruszył ramionami, odwrócił się w stronę tej o włosach w kolorze miodu. Wydawała się najmłodsza z całej trójki, ale mógł się mylić. Zauważył, że oczy ma niebieskie.
- Chodźmy tedy.
- Ano - powiedziała cicho miodowa. Po krótkiej chwili wahania oddała mu miecz. - Chodźmy.
- Jak masz na imię? - spytał.
- Zawrzyj gębę.
Szła przez matecznik bardzo szybko, nie oglądając się. Geralt musiał się mocno wysilić, by za nią nadążyć. Wiedział, że driada robi to celowo, wiedział, że chce, aby idący za nią człowiek z jękiem ugrzązł w chaszczach, by zwalił się na ziemię wyczerpany, niezdolny do dalszego marszu. Oczywiście, nie wiedziała, że ma do czynienia z wiedźminem, nie z człowiekiem. Była za młoda, by wiedzieć, kim jest wiedźmin.
Dziewczyna - Geralt wiedział już, że nie jest czystej krwi driadą - zatrzymała się nagle, odwróciła. Widział, że piersi ostro falują jej pod łaciatym kubraczkiem, że z trudem powstrzymuje się, by nie oddychać ustami.
- Zwolnimy? - zaproponował z uśmiechem.
- Yeá - spojrzała na niego niechętnie. - Aen esseáth Sidh?
- Nie, nie jestem elfem. Jak masz na imię?
- Braenn - odpowiedziała, wznawiając marsz, ale już wolniejszym krokiem, nie starając się wyprzedzać go. Szli obok siebie, blisko. Czuł zapach jej potu, zwykłego potu młodej dziewczyny. Pot driad miał zapach rozcieranych w dłoniach wierzbowych listków.
- A jak nazywałaś się przedtem?
Spojrzała na niego, usta skrzywiły się jej nagle, myślał, że żachnie się lub nakaże mu milczenie. Nie zrobiła tego.
- Nie pamiętam - powiedziała z ociąganiem. Nie sądził, żeby to była prawda.
Nie wyglądała na więcej niż szesnaście lat, a nie mogła być w Brokilonie dłużej niż sześć, siedem - gdyby trafiła tu wcześniej, maleńkim dzieckiem lub wręcz niemowlęciem, nie rozpoznałby już w niej człowieka. Niebieskie oczy i naturalnie jasne włosy zdarzały się i u driad. Dzieci driad, poczynane w celebrowanych kontaktach z elfami lub ludźmi, przejmowały cechy organiczne wyłącznie od matek i były to wyłącznie dziewczynki. Niezmiernie rzadko, i z reguły w którymś z następnych pokoleń, rodziło się jednak niekiedy dziecko o oczach lub włosach anonimowego męskiego protoplasty. Ale Geralt był pewien, że Braenn nie miała w sobie ani kropli krwi driad. Nie miało to zresztą większego znaczenia. Krew czy nie, obecnie była driadą.
- A ciebie - spojrzała na niego koso - jak zwać?
- Gwynbleidd.
Kiwnęła głową.
- Pójdziem tedy... Gwynbleidd.
Szli wolniej niż poprzednio, ale nadal szybko. Braenn, rzecz jasna, znała Brokilon - gdyby był sam, Geralt nie byłby w stanie utrzymać ani tempa, ani właściwego kierunku. Braenn przemykała przez zaporę matecznika krętymi, zamaskowanymi ścieżkami, pokonywała wąwozy, biegnąc zwinnie, jak po mostach, po zwalonych pniach, śmiało chlupotała przez zielone od rzęsy, lśniące połacie trzęsawisk, na które wiedźmin nie odważyłby się wkroczyć i traciłby godziny, jeśli nie dni, na ich obejście.
Nie tylko przed dzikością lasu chroniła go obecność Braenn - były miejsca, w których driada zwalniała kroku, szła bardzo ostrożnie, macając stopą ścieżkę, trzymając go za rękę. Wiedział, z jakiego powodu. O pułapkach Brokilonu krążyły legendy - mówiono o dołach, pełnych zaostrzonych palików, o samostrzałach, o walących się drzewach, o straszliwym "jeżu" - kolczastej kuli na linie, spadającej znienacka, wymiatającej ścieżkę. Bywały też miejsca, w których Braenn zatrzymywała się i gwizdała melodyjnie, a z zarośli odpowiadały jej gwizdy. Bywały też miejsca, w których przystawała z ręką na strzale w kołczanie, nakazując mu ciszę, i czekała w napięciu, aż coś, co szeleściło w gąszczu, oddali się.
Pomimo szybkiego marszu, musieli zatrzymać się na noc. Braenn wybrała miejsce bezbłędnie - na pagórku, na który różnice temperatur niosły podmuchy ciepłego powietrza. Spali na uschłych paprociach, bardzo blisko siebie, zwyczajem driad. W środku nocy Braenn objęła go, przytuliła się mocno. I nic więcej. Objął ją. I nic więcej. Była driadą. Chodziło tylko o ciepło.
O brzasku, jeszcze prawie po ciemku, wyruszyli w dalszą drogę.



Let's talk.

03.06.2004
18:13
[2]

Kurdt [ Kocham Olkę ]

I sorry - że tak szybko druga część :-)

© 2000-2024 GRY-OnLine S.A.