Dagger [ Legend ]
Gazeta Wyborcza - "Nie dorobimy się na Iraku "
Sorry ze wklejam tam długi tekst ale jak znam zycie nikomu by sie nie chciało klikac zeby sprawdzic i przeczytać - podkreslenia w postaci boldów pochodza ode mnie.
Warto przeczytac opinie ekonomisty GW zeby sie troche oderwac o hurraoptymistycznych prognoz zwolenników wojny - polecam im szczególnie ostatni akapit .
Nie dorobimy się na Iraku
Witold Gadomski 18-04-2003, ostatnia aktualizacja 18-04-2003 19:47
Polacy wyobrażają sobie, że po wojnie zarobią wielkie pieniądze na odbudowie Iraku i uzyskają dostęp do tanich złóż ropy. Jednak na razie nie wiadomo, kto miałby sfinansować odbudowę, Polska zaś nie jest mocarstwem kolonialnym, by rozporządzać cudzymi zasobami naturalnymi - pisze Witold Gadomski
Jeszcze na początku marca eksperci przewidywali, że jeśli wojna w Iraku będzie krótka i ograniczona, jeśli nie zostanie w niej użyta broń masowego rażenia, a większość szybów naftowych nie zostanie zniszczona, zwycięstwo nad Saddamem Husajnem da potężny impuls światowej gospodarce. Szanse na szczęśliwy przebieg interwencji oceniano na 50 proc., ale szanse na powojenne ożywienie - dużo wyżej. Ekonomiści podkreślali, że Irak stanie się eldorado dla producentów i inwestorów z całego świata - rzecz jasna, przede wszystkim firm z USA i krajów sojuszniczych. Można tam będzie sprzedawać wszystko - od T-shirtów po systemy komputerowe. Inni cieszyli się na myśl o spadku cen ropy naftowej po wznowieniu eksploatacji złóż irackich. Analitycy obliczali, że ceny ropy spadną do poziomu 17-18 dol. za baryłkę, co da światowej gospodarce "kopa" - dodatkowy wzrost PKB o 0,3 proc., spadek inflacji o 0,5 proc.
Powszechnie mówiono o akcji pomocy dla Iraku, która zostanie uruchomiona po zwycięstwie. Owa "pomoc" nikomu nie kojarzyła się z Matką Teresą, lecz z milionami baryłek ropy naftowej i miliardami dolarów. Oczywiście, miliardy wzbogacić miały nie Irakijczyków, ale firmy "udzielające pomocy", uczestniczące w programie odbudowy kraju. O wszystkim tym publicznie dyskutowano w mediach, bez żenady dzieląc łupy, których jeszcze nie było.
Choć kurz wojenny jeszcze nie opadł, jesteśmy dziś świadkami pewnego otrzeźwienia. Głos zabrały rynki - najwyższy sędzia w sporach gospodarczych. A rynki - ulubione słowo we wszystkich komentarzach gospodarczych - mają tę cudowną właściwość, że potrafią przewidywać rozwój wydarzeń.
Na przyszłość Iraku patrzą całkiem bez entuzjazmu.
Hossa, której nie było
Rynki czekały na wojnę od jesieni zeszłego roku. Stan wyczekiwania nie sprzyja interesom. Nic dziwnego, że wskaźniki koniunktury i notowania giełdowe grzęzły na niskim poziomie. Dow Jones - główny indeks giełdy na Wall Street - nieznacznie przekraczał 8 tys. punktów, o 3 tys. punktów mniej niż w najlepszym momencie sprzed trzech lat. Analitycy byli zdania, że dopóki konflikt z Irakiem nie zostanie zakończony, lepsza koniunktura nie powróci. Bo przecież wojna to biznes ryzykowny; można dużo zyskać, ale też sporo stracić.
Wreszcie wojna wybuchła. 19 marca, w pierwszym dniu interwencji, rynki zareagowały z umiarkowanym entuzjazmem. Dow Jones wzrósł o 0,87 proc., co jest wynikiem przeciętnym. Potem było jeszcze gorzej. Informacje, że wojska amerykańskie utknęły pod Bagdadem, brytyjskie pod Basrą, a port Umm Kasr jest oblegany od wielu dni i wciąż tli się w nim opór, przygnębiały amerykańską opinię publiczną. To jednak była taktyka wojsk sojuszniczych, którym dowództwo postawiło zadania nieznane w poprzednich wojnach - oszczędzać życie własne i życie cywilów, a w miarę możliwości unikać także masakry wojsk nieprzyjacielskich i niszczenia infrastruktury. Rynki dość szybko zorientowały się w istocie tej taktyki. A jednak indeksy giełdowe pozostawały stabilne niezależnie od doniesień z frontu. Nie było powodu do paniki ani do entuzjazmu.
Entuzjazm na amerykańskich giełdach pojawił się na moment 21 marca, kiedy to główne indeksy wzrosły o ponad 1 proc. - właściwie bez związku z przebiegiem walk. Po prostu nałożyły się na siebie terminy realizacji umów terminowych.
Decydujący tydzień walk w Iraku, 7-12 kwietnia, też nie przyniósł żadnego przełomu na Wall Street.
*** 7 kwietnia, gdy w telewizji żołnierze amerykańscy zwiedzali pałac Saddama, Dow Jones wzrósł o ponad 2 proc., by szybko spaść do poziomu zaledwie ciut wyższego niż na poprzedniej sesji.
*** 8 kwietnia inteligentne bomby zaatakowały bunkier, w którym być może ukrywał się Husajn wraz z synami. Giełda pozostała niewzruszona.
*** 9 kwietnia - wojna idzie coraz lepiej, a rynki mają się coraz gorzej. Oddziały koalicji kontrolują centrum Bagdadu i pomagają irackim cywilom obalić posąg dyktatora. Indeksy pozostają nieruchome, by następnego dnia jeszcze zsunąć się w dół.
*** 11 kwietnia - wojna dogasa, gdzieniegdzie biją się jeszcze małe grupy straceńców. Pora myśleć o odbudowie Iraku i liczyć przyszłe zyski z pól naftowych. Tymczasem indeksy giełdowe są na poziomie niemal tym samym co pierwszego dnia wojny - niższym niż na początku roku.
Podobne wahania przeszły w ostatnim miesiącu wszystkie giełdy, włącznie z warszawską. Ani przez chwilę nie wpadły w panikę, nawet wówczas, gdy telewizje wielu krajów dały się nabrać na propagandę irackiego ministra. Ale też nie zareagowały, gdy zwycięstwo stało się oczywiste. Skoro rynki nie przeżyły hossy na widok mieszkańców Bagdadu tańczących na gruzach pomnika Saddama, nieodparcie nasuwa się wniosek, że wojna nie była jedyną ani nawet główną przyczyną niepewności i niepokojów, które psują nastrój i uniemożliwiają światowej gospodarce odbicie od dna. Gdzie zatem szukać owej przyczyny?
Naruszony fundament świata
Kłopoty światowej ekonomii mają charakter fundamentalny - a fundamentem jest gospodarka Stanów Zjednoczonych. W ubiegłej dekadzie Ameryka zadziwiała swą żywotnością i dynamizmem - rosła produktywność, bezrobocie praktycznie nie istniało, utrzymywała się niska inflacja, niemal co roku pojawiały się nowe wynalazki. Ale przed dwoma laty coś się zepsuło i "amerykańska lokomotywa" nie chce już ciągnąć reszty świata. Tegoroczny wzrost będzie prawdopodobnie niewiele wyższy (może nawet niższy) niż 2 proc. To wciąż więcej niż w Europie, która rośnie w tempie 1-proc., ale za mało, by Amerykanie odczuli, że stają się coraz bogatsi.
Świat niepokoi się dwoma deficytami, które charakteryzują gospodarkę amerykańską - ujemnym bilansem wymiany handlowej z zagranicą i deficytem budżetu. Ekonomiści nazywają je deficytami bliźniaczymi. W zeszłym roku wydatki rządu USA przekroczyły dochody o 158 mld dol. W budżecie, który będzie obowiązywał od 1 października, przewiduje się deficyt 385 mld dol.! Podobnie rzecz się ma z wymianą handlową. W lutym br. USA zanotowały ujemne saldo, wynoszące aż 40,3 mld dol. Roczny deficyt wyniesie prawie 500 mld. Oba deficyty osłabiają dolara i wcześniej czy później Fed będzie musiał zareagować, znacząco podnosząc stopy procentowe. Wprawdzie dziś stopy są na poziomie najniższym od 40 lat, ale gdy zaczną piąć się w górę, nieuchronnie doprowadzi to do osłabienia wzrostu gospodarczego.
11-12 kwietnia w Waszyngtonie spotkali się ministrowie finansów grupy G7 (siedmiu najbogatszych krajów świata). Dwóch najbardziej wpływowych finansistów w Europie - szef Europejskiego Banku Centralnego Wim Duisenberg i niemiecki minister Hans Eichel - namawiało sekretarza skarbu USA Johna Snowa, by jego kraj zrobił coś z deficytami bliźniaczymi, które zagrażają stabilności światowej gospodarki i opóźniają nadejście ożywienia.
Alan Greenspan, szef Fed, przekonywał wprawdzie prezesa Banku Japonii Toshihiko Fukui, że po wojnie gospodarka USA i świata odzyska dawną dynamikę, ale jego zapewnienia przyjmowane są sceptycznie. Wszyscy wiedzą, że kadencja Greenspana powoli dobiega końca i że nie jest on już tym cudotwórcą, który kiedyś za pomocą kilku słów potrafił rozruszać gospodarkę.
Błędy ojca, błędy własne
A gospodarka amerykańska rośnie wolno i nic nie wskazuje na to, by sukces w Iraku miał to zmienić. Owszem, prognozy mówią, że rok 2004 może być niezły, ale to się dopiero okaże. Na razie jest kiepsko. Nie pomogło ani 12 obniżek stóp procentowych w przeciągu jednego roku, ani prezent, jaki otrzymali Amerykanie w postaci zwrotu części podatku dochodowego. 65,8 mln podatników dostało w ten sposób średnio po 1997 dol. George W. Bush liczył na efekt podobny do tego, jaki w latach 80. przyniosły redukcje podatków wprowadzone przez prezydenta Ronalda Reagana. Wówczas gospodarka nabrała dynamiki i wyhamowała dopiero w roku 1991.
Wyhamowała w złym momencie - na rok przed wyborami, w których ojciec obecnego prezydenta ubiegał się o reelekcję. Bush senior wygrał więc pierwszą wojnę w Iraku, ale przegrał wybory. Amerykanie z szyderstwem w głosie przypominali mu słynną obietnicę: "Nigdy nie podniosę podatków". Widząc, jak rośnie deficyt budżetowy i zadłużenie państwa, a wraz z nimi stopy procentowe, prezydent nie dotrzymał słowa danego obywatelom.
Nie trzeba być wielkim psychologiem, by odgadnąć, że Bush junior za wszelką cenę stara się uniknąć błędów, które pogrążyły jego ojca. Nie podnosi podatków, przeciwnie - obniża je, licząc, że wcześniej czy później doprowadzi to do ożywienia gospodarki. Ale na razie wyniki są słabe. Tylko w lutym pracę straciło ponad 100 tys. osób, a w ciągu dwóch lat - 2 mln. Bush junior przejdzie do historii jako ten, który obalił bliskowschodniego tyrana, lecz być może zostanie zapamiętany jako prezydent, pod rządami którego więcej miejsc pracy ubyło, niż się pojawiło.
Tymczasem Bush stara się namówić Kongres do kolejnej ulgi podatkowej, która w ciągu dziesięciu lat miałaby uszczuplić dochody państwa o 726 mld dol., a także do likwidacji opodatkowania dochodów z dywidend. Kongres, w którym Republikanie mają przewagę, jest jednak oporny. Senat proponuje, by obniżka podatków wyniosła tylko 350 mld dol., Izba Reprezentantów godzi się na 550 mld. Opór budzi też pomysł zniesienia podatku od dywidend. Eksperci rządowi twierdzą, że krok ten przyniósłby ożywienie na giełdzie - wzrost cen akcji o 10-15 proc. Przypominają, że w latach 90. wzrost kursów wzbogacił niemal wszystkich Amerykanów (np. emerytów, których dochody zależą w dużej mierze od poziomu indeksów giełdowych). Pomysł prezydenta poparli niektórzy ekonomiści i analitycy banków inwestycyjnych, ale odezwały się także głosy sprzeciwu. Nie chodzi tylko o to, że podatek od dywidend ma charakter "ideologiczny", lecz również o niepokojący stan amerykańskich finansów publicznych.
Politykę Busha skrytykował niedawno jeden z najwybitniejszych współczesnych ekonomistów - liberał (w tradycyjnym znaczeniu) Robert Barro. Jego zdaniem polityka gospodarcza obecnego prezydenta jest zbyt miękka, zbyt odległa od reaganowskiego ideału. Bush nie chce ciąć wydatków, ale wręcz odwrotnie - rozszerza zakres niektórych świadczeń społecznych. Forsuje w Kongresie pomysł zwrotu zapłaconych podatków, ale nie obniża górnych stawek podatkowych.
Rachunek za Bagdad
- Redukcja podatków nie jest rozsądna, dopóki nie znajdziemy sposobu na sfinansowanie wojny w Iraku i odbudowę tego kraju - mówił w przemówieniu republikański senator John McCain (były kandydat na prezydenta).
A trzeba pamiętać, że rachunki irackie nie zostały jeszcze zapłacone. Rozpoczynając wojnę, Biały Dom miał do dyspozycji budżet uchwalony w połowie roku ubiegłego. W budżecie tym nie przewidziano, rzecz jasna, pieniędzy na kampanię, a tym bardziej na odbudowę Iraku. Ale Amerykanie są narodem pragmatycznym i ze spraw formalnych nie robią większego problemu. 11 kwietnia Senat zaakceptował wydatki związane z wojną, dwa dni później zatwierdziła je Izba Reprezentantów. Bush prosił o 74,7 mld dol., a dostał od Kongresu... prawie 80 mld.
Tyle że prezydent chciał korzystać z przyznanych funduszy elastycznie, tymczasem Kongres zaostrzył kontrolę nad wydatkami władzy wykonawczej. Najwyraźniej zarówno wśród polityków demokratycznych, jak i republikańskich rośnie obawa przed deficytem budżetowym.
62,4 mld otrzymał Pentagon, 4 mld poszło na wzmocnienie bezpieczeństwa wewnętrznego, 2,9 mld na zrekompensowanie strat, jakie poniosły amerykańskie linie lotnicze po ataku na World Trade Center. Przyznanie pieniędzy prywatnym liniom to kolejne naruszenie przez obecnego prezydenta dobrych - liberalnych - obyczajów w polityce gospodarczej. Trudno się dziwić, że bezkompromisowi zwolennicy wolnego rynku coraz bardziej krzywią się na politykę Busha.
Na pomoc zagraniczną dla krajów zaangażowanych bezpośrednio lub pośrednio w ostatni konflikt przeznaczono 7,9 mld dol. Jordania otrzyma 1,1 mld, Izrael i Turcja po miliardzie, coś kapnie też Pakistanowi, Filipinom, Afganistanowi i Kolumbii. Na odbudowę Iraku pójdzie 2,5 mld dol. To pokaźna suma, ale daleka od potrzeb tego kraju i od nadziei... polskich firm, które już ustawiły się w kolejce po zamówienia na dostawy dla Iraku finansowane z kieszeni amerykańskiego podatnika.
Kto to sfinansuje?
Koszty odbudowy Iraku są dopiero szacowane. Pierwsze przymiarki mówią o 20 mld dol. rocznie w okresie kilku lat. Łącznie daje to sumę w granicach 60-100 mld dol. Chodzi przecież nie tylko o remont zniszczonych budynków i infrastruktury, ale też o nowe inwestycje w iracką gospodarkę, która od pierwszej wojny (z roku 1991) skurczyła się niemal dziesięciokrotnie - głównie wskutek spadku produkcji i sprzedaży ropy naftowej. W kosztach odbudowy trzeba też uwzględnić restrukturyzację długu irackiego, szacowanego na 60-150 mld dol. Rozbieżność szacunków wynika z tego, że spora część długu przypada na dawne kraje bloku sowieckiego.
Odbudowa może być interesem, o ile znajdzie się sposób na jej sfinansowanie. Oczywiście będzie to interes dla firm, które dostaną zamówienia. Znacznie gorszy dla tych, którym przyjdzie zapłacić za wykonane prace. Pierwsze doniesienia, jakoby Amerykanie sami zamierzali ponieść wszystkie koszty, a także zgarnąć potencjalne zyski, uznać trzeba za mało realne. I ze względów politycznych, i przede wszystkim ekonomicznych USA nie stać na samodzielną pomoc dla Iraku. 2,5 mld dol., jakie wyasygnował Kongres, to zaledwie kropla w morzu potrzeb.
Odbudowa Iraku była głównym tematem wspomnianego spotkania grupy G7 w Waszyngtonie. Szefowie finansów siedmiu najbogatszych krajów zgodzili się poprzeć rezolucję Rady Bezpieczeństwa ONZ, która wytyczy program odbudowy. Wspomnieli też o możliwości redukcji długów Bagdadu, do czego namawiali przede wszystkim Amerykanie. Jednakże wierzytelności USA wobec Iraku nie są duże. Na oddłużeniu najbardziej straciłyby Francja, Rosja i Niemcy.
Tu jednak pojawiają się wątpliwości. Z jednej strony Saddam pożyczał pieniądze na budowę pałaców i finansowanie programu zbrojeń, by nie wspomnieć o miliardach utopionych w dwóch obłędnych wojnach - z Iranem i Kuwejtem. Nowy rząd iracki, który wkrótce powstanie, zapewne nie będzie się poczuwał do odpowiedzialności za owe absurdalne wydatki. Z drugiej wszak strony w podobnej sytuacji są kraje pokomunistyczne, które też odziedziczyły po dawnych reżimach olbrzymie długi. Politycy na Kremlu - a Rosja jest zapewne największym wierzycielem Iraku - już oświadczyli, że zgodzą się umorzyć długi Husajna, jeśli USA potraktują tak samo długi ZSRR.
Bardziej zgodni są Niemcy. Minister Eichel wspomniał na spotkaniu z sekretarzem Snowem o możliwości natychmiastowego umorzenia 4 mld dol. i rozłożenia spłat pozostałego kredytu. Twardsze stanowisko zajmują Francuzi, którzy pomagali dyktatorowi budować przemysł atomowy, dodatkowo zasilając go kredytami. Dziś nie chcą słyszeć o skreśleniu zobowiązań Husajna. Zgodzili się tylko przedyskutować sprawę irackich długów w Klubie Paryskim (zrzeszającym wierzycieli długów zaciąganych lub gwarantowanych przez rządy). Paryż stawia jednak warunek - operacja "pomocy dla Iraku" musi być nadzorowana przez ONZ.
Gra o ropę
W ostatnim czasie Stany Zjednoczone wyraźnie wycofują się ze stanowiska, iż ONZ nie ma w Bagdadzie nic do roboty. Snow określił dyskusję w gronie G7 jako "doskonałą" i stwierdził, że jest zadowolony z porozumienia w sprawie szybkiej pomocy finansowej dla Iraku. Ale to wcale nie przesądza, kto będzie stał na czele akcji pomocy. Amerykanie chętnie widzieliby w tej roli Bank Światowy i Międzynarodowy Fundusz Walutowy. W Waszyngtonie przekonywali, że obie instytucje powinny wysłać swoich przedstawicieli do Iraku najszybciej, jak to będzie możliwe. Pozostałe kraje grupy G7 wolałyby jednak ONZ.
Obiegowa mądrość głosi, że koszty odbudowy Iraku zostaną sfinansowane przez iracką ropę. Agencja Bloomberg, specjalizująca się w analizie rynków finansowych, twierdzi - powołując się na źródła irańskie - że strategicznym celem USA jest osłabienie dwóch największych potęg kartelu naftowego OPEC - Iranu i Arabii Saudyjskiej. Amerykanie planują jakoby uczynienie z Iraku największego producenta ropy, by w ten sposób uzyskać kontrolę nad światowym rynkiem tego surowca.
Warto przypomnieć, że wcześniej Stany Zjednoczone kilkakrotnie stosowały "broń naftową", m.in. przeciw Związkowi Radzieckiemu - nakłaniając Arabię Saudyjską do zwiększenia wydobycia i obniżenia cen ropy. To był w połowie lat 80. element planu, który doprowadził do upadku imperium komunistycznego. Dziś USA zależy raczej na osłabieniu pozycji Arabii Saudyjskiej. Monarchia Saudów prowadzi wprawdzie politykę proamerykańską, ale z Arabii pochodziła większość terrorystów, którzy zaatakowali WTC. Gdyby rząd saudyjski został obalony przez fundamentalistów - czego przecież wykluczyć nie można - świat przeżyłby nowy "szok naftowy", być może ostrzejszy niż w roku 1973 czy 1978 (po obaleniu szacha Iranu). W tej sytuacji kontrola nad złożami irackimi pozwoliłaby złagodzić skutki kryzysu.
Trzeba też pamiętać, że ceny ropy bardzo elastycznie reagują na zmiany podaży. Zmiana podaży o 1 proc. wywołuje zmianę cen o 20 proc., co z kolei wpływa na tempo wzrostu gospodarki amerykańskiej i światowej. Jak silnie wpływa, to inna sprawa. Greenspan uważa, że nieznacznie; z kolei George L. Perry, autor opracowania "The War on Terrorism, the World Oil Market and the US Economy", twierdzi, że zmiana cen ropy o 20 proc. podnosi lub obniża tempo wzrostu gospodarki USA o 0,5 proc. rocznie.
Znawcy irackiego przemysłu naftowego sądzą, że wydobycie ropy w tym kraju mogłoby w ciągu roku wzrosnąć do 3 mln baryłek dziennie (czyli o 20 proc.), a po dziesięciu latach - do 6 mln baryłek. Irak pokrywałby wówczas 10 proc. światowego zapotrzebowania na ten surowiec. Spadek cen ropy do 17 dol. za baryłkę - co podobno jest celem Amerykanów - dałby dodatkowy impuls gospodarce amerykańskiej, a jeszcze silniejszy japońskiej i europejskiej. Jednakże zwiększenie wydobycia wymaga ogromnych inwestycji, rzędu 30-50 mld dol.
Stany Zjednoczone z pewnością będą chciały zachować jakąś kontrolę nad iracką ropą. Zarówno Bush, jak i wiceprezydent Dick Cheney są powiązani z amerykańskim przemysłem naftowym. Nikogo nie zdziwi, gdy takie korporacje jak Bechtel lub Halliburton, specjalizujące się w poszukiwaniu i eksploatacji ropy, uzyskają w powojennym Iraku jakieś przywileje. Jednakże nadmierny spadek cen ropy podkopałby podstawy finansowe nowego Iraku, który USA i świat chcą przecież odbudować.
Potęgą nie będziemy
Na koniec pytanie najważniejsze - jakie mogą być skutki obalenia reżimu Husajna dla naszego kraju?
Zacznijmy od przypomnienia, że nacisk, jaki dziś kładą Amerykanie na oddłużenie Iraku, stawia w trudnej sytuacji Polskę i nasze firmy, którym kraj do niedawna rządzony przez Saddama winien jest jakieś 600-800 mln dol. Nie jest to suma powalająca z nóg, ale doniesienia, jakie pojawiły się w prasie, o rychłej spłacie dawnych zobowiązań Saddama przez nowy rząd, można między bajki włożyć. Coś może da się utargować na zasadzie transakcji wiązanej - np. korzystny kontrakt na dostawy ropy w zamian za redukcję długu. Jednak kolejka chętnych do zawarcia podobnych transakcji będzie długa, a Polacy wcale nie będą stali blisko okienka.
Natomiast nadzieje na zyski z "odbudowy" - w domyśle: eksploatacji - Iraku są dosyć groteskowe i doskonale pasują do naszego charakteru narodowego. Chętnie bowiem wierzymy w cuda i prezenty, jakie należą nam się od losu. Według badań przeprowadzonych na zlecenie "Rzeczpospolitej" przez sopocką Pracownię Badań Społecznych aż dwie trzecie Polaków liczy na korzyści z odbudowy, a połowa sądzi, że Polska uzyska dostęp do tanich źródeł ropy. Zapewne wyobraziliśmy sobie, że oto jesteśmy mocarstwem kolonialnym, które jak równy z równym negocjuje z innymi imperiami podział stref wpływu.
Podobno administracja USA zwróciła się do Polski o przygotowanie listy firm zainteresowanych interesami z Irakiem. Ma to być dywidenda za poparcie akcji militarnej w Zatoce Perskiej. Tyle że rząd amerykański gotów jest wyłożyć tylko skromną część pieniędzy, jakie są potrzebne na odbudowę Iraku. Kto da resztę?
Nie czekając na odpowiedź, większość firm polskich, które zgłosiły gotowość do "odbudowy", powinna raczej pomyśleć o interesach w kraju.
mORfeOoSH [ NULL ]
aaale dlugi tekst:))
Dagger [ Legend ]
==>mORfeOoSH
Zapewne bedzie jutro w gazecie -wygodniejszy do przeczytania
LooZ^ [ be free like a bird ]
Dagger : Ogolnie rzecz biorac zebrano tutaj wszelkie pesymistyczne teorie z jakimi sie spotkalem ;) Ktora strona ma racje przekonamy sie juz niedlugo.
Ps. Co wyrabiasz z noga ? ;))
The LasT Child [ GoorkA ]
nie chce mi sie czytac, ale przeczytalem temat i odpowiadam:
to bylo wiadome ze kase zgarna stany...
Dagger [ Legend ]
==>LooZ
Co wyrabiam - mozna sie o tym przekonac na boisku :))
Gdyby nie napisał tego pan Gadomski zapewne nawet bym nie rzucił okiem - zresztą jak widac artykuł jest dosyć przekrojowy i nie odnosi sie tylko do kwestii polskiej.
Mnie najbardziej podobały sie fragmenty mowiace o Bushu prawie jak o socjaliscie - jak widac reguły rynkowe stosuje sie tylko w teorii .
Dagger [ Legend ]
==>The LasT Child
Ciesze sie ze odpowiadasz ale zadnego pytania nie zadawałem ( a moze jednak !? ) :PPPPPP
Annihilator [ ]
Coraz bardziej mi się zdaje, że My - Polacy - umiemy tylko narzekać... Co d artykułu w całości przeczytam jutro - gdy nabędę GW.
Dagger [ Legend ]
==>Annihilator
A kto tu narzeka ? - poprostu komentujemy analize ekonomiczną
Zreszta w ostatnim akapicie Gadomski pisze raczej o typowo polskim czekaniu na manne z nieba .
Azirafal [ Konsul ]
Może mi ktoś powiedzieć o co w tym tekscie chodzi, bo tekst przeczytałem i nic nowego właściwie nie wiem. Amerykańska gospodarka dzięki zwrotowi podatkowemu będzie rozwijać się dynamiczniej, albo i nie. Rynki reagują na wojnę, albo nie reagują, Irak zostanie odbudowany szybko, albo i nie, a Polska na tej wojnie zarobi, albo i nie. Tyle to ja wiedziałem zanim zacząłem tenże tekst czytać.